[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wędrowca. Prawo jazdy w portfelu pozwalało stwierdzić, że to niejaki Curtis Hobart
Korzystając z telefonu satelitarnego, Tommy Chodzący w Chmurach zadzwonił do szeryfa. Władze
przybyły lądem i helikopterem migoczącym jak miraż w wiosennym gorącu.
Pózniej koroner oświadczył, że głowa i ciało nie należały do siebie. Nigdy nie znaleziono głowy
Curtisa Hobarta ani innego ciała, które pasowałoby do porzuconej głowy, która leżała na piasku w
pobliżu zwłok Hobarta.
Gdy śpieszyłem za Boo w kierunku wieży chłodniczej, nie wiedziałem, dlaczego nieprawdopodobna
historia Tommy'ego wynurzyła się z bagna pamięci akurat w tym czasie. Wydawała się pozbawiona
związku z moją obecną sytuacją.
Pózniej wszystko miało się wyjaśnić. Nawet gdy jestem tępy jak padalec, którego rozjechał walec,
moja zapracowana podświadomość haruje w nadgodzinach, żeby ratować mi tyłek.
Boo wbiegł do wieży, a ja otworzyłem drzwi pożarowe swoim kluczem i wszedłem za nim. We
wnętrzu paliły się jarzeniówki.
Znajdowaliśmy się na samym dole budowli. Wyglądała jak plan z filmu, w którym James Bond ściga
opryszka ze stalowymi zębami i w kapeluszu typu dwururka kaliber dwanaście.
Nad nami wznosiły się dwa wysokie na dziewięć metrów blaszane kominy. Aączyły je poziome kanały
dostępne na różnych poziomach z szeregu czerwonych kładek.
W wieżach i być może w kilku mniejszych kanałach coś obracało się z głośnym dudnieniem i
szelestem, pewnie wielkie wentylatory. Powietrze świszczało i syczało jak rozdrażnione kocury.
Pod ścianami znajdowało się co najmniej czterdzieści wielkich szarych metalowych skrzyń podobnych
do skrzynek przyłączowych. Każda zaopatrzona była w dzwignię WACZ/WYACZ oraz dwa
światła sygnalizacyjne, czerwone i zielone. W tej chwili paliły się tylko zielone.
Wszystko zielone. Wszystko w porządku. Droga wolna. Super.
Wśród tej aparatury nie brakowało miejsc, gdzie ktoś mógłby się ukryć, a hałas sprawiał, że do
ostatniej chwili trudno byłoby usłyszeć nawet najbardziej niezdarnego napastnika, ale posta-
nowiłem uznać zielone światła za dobry znak.
Gdybym płynął Titanikiem", stałbym na przechylającym się pokładzie, wisiał na relingu i patrzył na
spadającą gwiazdę, życząc sobie szczeniaka na gwiazdkę w chwili, gdy orkiestra grała Nearer My
God to Thee.
Choć w tym życiu straciłem to, co było dla mnie bezcenne, nie bez powodu jestem optymistą. Po
licznych tarapatach, w jakie wpadłem, powinienem nie mieć nogi, trzech palców, pośladka,
większości zębów, ucha, śledziony i poczucia humoru. Ale oto jestem.
Przyprowadził mnie tutaj Boo do spółki z magnetyzmem psychicznym i gdy czujnie wszedłem do
wielkiego pomieszczenia, odkryłem zródło przyciągania.
Pomiędzy dwoma kolejnymi rzędami szarych metalowych skrzyń na wolnym fragmencie ściany wisiał
brat Timothy.
ROZDZIAA 31
Obute stopy brata Tima wisiały czterdzieści pięć centymetrów nad podłogą. Metr osiemdziesiąt nad
głową znajdował się najwyższy z trzynastu dziwnych białych kołków wbitych w betonową ścianę i
tworzących półkole. Od kołków odchodziły białe włókniste pasma, jak szerokie na dwa i pół
centymetra paski materiału, na których wisiał.
Jedno z trzynastu pasm kończyło się w zmierzwionych włosach. Dwa inne dochodziły do kaptura
zwiniętego na karku, a pozostałych dziesięć znikało w niewielkich rozdarciach na ramionach,
rękawach i bokach habitu.
Wszystkie punkty połączenia tych pasm z jego ciałem były zakryte.
Było jasne, że ze zwieszoną głową, rozłożonymi i uniesionymi rękami ma przedrzezniać
ukrzyżowanie.
Choć brakowało widocznych ran, wyglądał na martwego. Niegdyś słynny ze swoich rumieńców, teraz
twarz miał białą jak wosk i szare cienie pod oczyma. Obwisła skóra nie reagowała na żadne emocje,
tylko na siłę ciążenia.
Pomimo to wszystkie kontrolki na otaczających go skrzynkach styczników albo cokolwiek to było
pozostały
zielone, więc w duchu optymizmu graniczącego z obłędem powiedziałem:
Bracie Timothy z przerażeniem słysząc własny głos, drżący i cichy.
Szum, warkot, dudnienie, terkotanie maszynerii zagłuszało oddech skradającego się trzygłowego
nikotynowego diabła, ale nie odwróciłem się w jego stronę. Irracjonalny strach. Nic nie czaiło się za
moimi plecami. Ani indiański półbóg z głowami kojotów, ani moja matka ze swoim pistoletem.
Podnosząc głos, powtórzyłem:
Bracie Timothy?
Jego skóra, choć gładka, wydawała się sucha jak proch, ziarnista jak papier, jakby życie zostało nie
tylko mu odebrane, ale wyssane do ostatniej kropli.
Otwarte schody wiodły do kładek i drzwi w tej części komina, która wznosiła się nad ziemią. Weszła
przez nie policja, żeby przeszukać podziemia.
Albo przeoczyli to miejsce, albo martwego jeszcze tu nie było, gdy prowadzili poszukiwania.
Był dobrym człowiekiem i życzliwym dla mnie. Nie powinien tu wisieć, wykorzystany do szydzenia z
Boga, którego wielbił przez całe życie.
Może mógłbym go odciąć.
Lekko złapałem jedno z włóknistych białych pasm, przesunąłem palce w górę i w dół wstążki. Nie
była to jednak wstążka ani pas bawełny, ani nic, co czułem w palcach wcześniej.
Gładkie jak szkło, suche jak talk, a jednak giętkie. I niezwykle zimne jak na takie cienkie włókno, tak
lodowate, że palce zaczęły mi drętwieć w czasie tego krótkiego badania.
Trzynaście białych kołków było klinami, które jakimś sposobem zostały wbite w beton, jak alpinista
[ Pobierz całość w formacie PDF ]