[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oczyma.
- Wielebny ojcze, podziwiam was. Ale ziemia występuje przeciwko nam.
- Wizja jest mi bliższa niż ziemia stopie.
Roger wsparł się rękami na biodrach, jakby powziął decyzję. Powiedział głośniej:
Proszę posłuchać. Może ojciec mówić, co chce. Ja już za nas zdecydowałem.
- I zawiadamiasz mnie o tej decyzji.
, - Rozumiem w pewnym sensie, jakie to ma dla ojca znaczenie, i gotów jestem do
wyjaśnień. Widzi ojciec, są jeszcze inne sprawy, które mnie tu osaczają.
- Namiot.
- Jaki namiot?
- Mniejsza o to.
- Mogłem tu zostać usidlony... ale teraz dalsza budowa jest niemożliwa. Mogę odejść.
Pójdę, zapomnę, choćby mnie to nie wiem ile kosztowało...
- Zerwij sieć.
- To tylko pajęczyna.
Ostrożnie, ze wzrokiem utkwionym w otwartą pułapkę, Jocełin skinął w kierunku
osaczonego zwierzęcia.
- Tak, tylko pajęczyna.
- I jeszcze jedno. Wiecie przecie, ojcze, czym jest kapłaństwo dla księdza. A to tu
nazwać by można honorem budowniczego.
- ...który będzie miał więcej roboty dla swoich ludzi w Malmesbury.
- Próbuję ojcu wytłumaczyć.
- Zachowaj zatem honor swój i robotników. Pewne rzeczy nie są takie proste. Kosztują
więcej, Rogerze.
- Proszę mi wybaczyć.
Goody Pangall i Rachela zaczęły wirować w ogniu, który płonął mu w mózgu. I
wszystkie twarze z kapitularza. "Miałem wizję... Broniłbym jej, gdybym mógł... Broniłbym
wszystkich... Ale jesteśmy odpowiedzialni za własne zbawienie."
- Nikt poza tobą nie potrafi zbudować wieży. Tak mi powiedziano. Sławny Roger
Mason.
- Nikt w ogóle.
Ze środka kościoła zabrzmiał gniewny okrzyk, a potem śmiech.
- Kto wie, Rogerze? Może ktoś odważniejszy...
Uparte milczenie.
- Prosisz mnie, bym cię zwolnił z podpisanej umowy. Nie mogę tego zrobić.
- Dobrze - mruknął Roger. - Cokolwiek się stanie, ja się wypowiedziałem.
Ucieczka z pajęczyny, ucieczka od tchórzostwa i małych zamierzeń.
- Nie spiesz się, mój synu.
Usłyszał głośniejsze krzyki ze skrzyżowania naw. Kroki majstra zaczęły się oddalać.
Powtórnie wyciągnął rękę.
- Zaczekaj!
Usłyszał, że tamten zatrzymał się i zawrócił. "Dokąd ja doszedłem? - myślał w
oszołomieniu. - Co ja chcę zrobić? Ale co innego mogę zrobić?"
- Słucham, ojcze?
Jocelin powiedział nerwowo, zakrywając oczy rękami:
- Zaczekaj chwilę! Zaczekaj!
Nie potrzebował czasu, bo decyzja powstała sama. Czuł jakąś dręczącą obawę. Nie
dlatego, że wieża była zagrożona, ale dlatego że nie była w niebezpieczeństwie: nigdy jeszcze
nie czuł równie mocno nieuchronnej konieczności jej budowy. I dlatego wiedział, co musi
zrobić. Zaczął drżeć cały, tak jak musiały drżeć kamienie, kiedy zaczęły swój śpiew. A potem,
tak jak ten śpiew, minęło drżenie. Był teraz spokojny i opanowany.
- Napisałem do Malmesbury, Roger. Do opata. Wiedziałem, co zamierza.
Powiadomiłem go, jak długo jeszcze będziesz nam tu potrzebny. Poszuka gdzie indziej.
Usłyszał szybkie zbliżające się ku niemu kroki.
- Ojcze!...
Uniósł głowę i ostrożnie otworzył oczy. Resztki światła, które pozostały w
prezbiterium, tworzyły oślepiające kręgi wokół wszystkich przedmiotów. Otaczały też majstra,
który obiema rękami uchwycił brzeg pulpitu. Zacisnął je kurczowo i szarpał nim, jakby go
chciał rozerwać. Jocelin zamrugał w rażącym go blasku i powiedział spokojnie, nie chcąc
słyszeć echa własnych słów:
- Mój synu! Kiedy się czuje nakaz takiej pracy, to tkwi on w mózgu człowieka. Straszna
to rzecz. Przekonuję się dopiero teraz, jak straszna. To ogień fryszera.
Wie się może coś o samym celu, ale nie wie się nic o tym, jaka będzie cena. Dlaczego
oni nie mogą być tam cicho? Dlaczego nie stoją spokojnie i nie czekają? Tak. Ty i ja zostaliśmy
wybrani, by dokonać tego razem. To wielki zaszczyt. Widzę teraz, że nas to zniszczy, lecz kim
my w końcu jesteśmy? Powiadam ci, Rogerze, całą mocą mojej duszy: wieża może być
zbudowana i będzie zbudowana wbrew wszystkiemu. Ty ją zbudujesz, bo nikt inny tego nie
potrafi. Zdaje się, że śmieją się ze mnie. Będą się i z ciebie śmiali. Niech się śmieją. To wieża
dla nich i dla ich dzieci. Ale tylko ty i ja, mój synu, mój przyjacielu, kiedy dokonamy dzieła,
dręcząc się sami i dręcząc siebie nawzajem, będziemy wiedzieli, ile kamieni i belek, ile ołowiu
i wapna zostało do tego zużyte.
- Rozumiesz?
Majster wpatrywał się w niego. Nie szamotał się już z drewnianym pulpitem, ale
trzymał się go tak, jakby to była deska na wzburzonym morzu.
- Ojcze, ojcze... Na litość Boską, pozwólcie mi odejść!
"Robię to, co muszę zrobić. On nigdy już nie będzie ten sam, w każdym razie nie ze
mną. Nigdy nie będzie już tym samym człowiekiem. Jest mój, jest moim niewolnikiem, musi
wykonać to zadanie. Za chwilę pułapka zatrzaśnie się nad nim."
Szept:
- Pozwólcie mi odejść!
Trzask.
Cisza, długa cisza.
Majster puścił drewniany pulpit i odchodził wolno pośród świetlnych kół i burzliwej
wrzawy za przepierzeniem. Rzucił ochrypłym głosem:
- Nie wiecie, co się stanie, jeśli będziemy budować dalej.
Cofał się z szeroko otwartymi oczami. Zatrzymał się w drzwiach.
- Po prostu nie wiecie!
Odszedł. Ze skrzyżowania naw nie dobiegał żaden głos. "To nie kamienie śpiewają -
myślał. - To coś w mojej głowie." Nagle ciszę przerwał dziki krzyk Rogera. "Muszę iść -
myślał. - Muszę iść, ale nie do niego. Muszę iść się położyć. Jeśli dojdę." Schwycił się stalli i
stanął. "To jego sprawa, nie moja - myślał. - Niech on to załatwia, on, niewolnik pracy."
Przeszedł ostrożnie przez prezbiterium i wydostał się na krużganek. Na schodach zatrzymał się
i oparł o kamień, z głową odrzuconą do tyłu, z zamkniętymi oczami, starając się zebrać siły.
"Muszę przejść koło nich - myślał - choćby nie wiem jak krzyczeli." Chwiejąc się na nogach
zszedł ze schodów. Uderzył w niego wybuch śmiechu. Ale nie z niego się śmiano Głosy
mieszały się jak ogniki wirujące mu w głowie. Kościół wypełniała masa brunatnych i
granatowych bluz, skórzanych kurtek i sakiew, płóciennych spodni, bród i zębów. Masa ta
poruszała się i wirowała a hałas, jaki czyniła, kalał święte powietrze. Spojrzał na szeroki otwór
w posadzce. Zobaczył, że me jest on jeszcze całkowicie zasypany. Wiedział, że to jakiś
koszmar. Wszystko, co się działo, migało mu przed oczyma jak pośród błyskawic. Widział
mężczyzn, którzy dręczyli Pangalla osłaniającego się miotłą. W jakimś
apokaliptycznym błysku mignął mu jeden z nich zmierzający tanecznym krokiem ku staremu
stróżowi z modelem wieży sprośnie sterczącym spomiędzy ud. Wir, hałas i te zwierzęce ciała
cisnęły Jocelina na kamienną posadzkę, tak że już nic nie widział. Słyszał tylko, że Pangall
wyrwał się... Słyszał przeciągłe wycie, gdy mężczyzna uciekał wzdłuż południowej nawy.
Słyszał wzmagający się tumult gromady ruszającej w pogoń za nim. Pojął bez tchu
prawie, że niemowa klęczy nad nim, a ciężka masa brunatnych ciał wali się, przewraca,
napiera na mego z tyłu. I gdy leżał czekając, aż dygocące ramiona nie wytrzymają naporu, a
ciężar napierający z tyłu zmiażdży je, wiedział, że coś innego, co zobaczył, wyryje mu się na
zawsze w pamięci. Ilekroć znajdzie się w ciemnościach i nie będzie mógł zebrać myśli, ten
obraz powróci. To była jest.. i będzie Goody Pangall oparta o kamienny wysoki filar, gdzie
zepchnęła ją ludzka fala. Nie osłonięte niczym włosy spływały z jednego boku na pierś
okrytą czerwonymi strzępami, a z drugiego w splątanym warkoczu z rozwiązaną zieloną
wstążką. Ręce jej zaciskały się z tyłu na filarze, na wysokości bioder, brzuch w okolicy
pępka przeświecał przez rozerwaną suknię. Głowę miała odwróconą w bok. Zawsze, do
końca życia będzie wiedział, na co patrzyła. Od momentu, gdy zamknął się nad nią namiot, na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]