[ Pobierz całość w formacie PDF ]
a ci tam - machnąłem dłonią - sami odwiezliby nas do Ułan-Bator.
- Faktycznie, dobry pomysł - przyznała z uśmiechem. - Szkoda, że nie wpadliśmy na
to wcześniej...
- Jak nas pan odnalazł? - zainteresowałem się.
- Odebraliśmy wasz komunikat nadany przez radio - wyjaśnił. - Ci ze służb
specjalnych nie chcieli nam specjalnie wierzyć, więc uruchomiliśmy samolot Michaiła i
ruszyliśmy wam z odsieczą.
- Co to za zdumiewająca broń? - zapytałem Michaiła, który akurat przechodził obok
nas.
- Miotacz ognia - wyjaśnił ochoczo.
- To chyba nie jest miotacz ognia - zaprotestowałem.
- To broń najnowszej generacji, rosyjska - powiedział z odrobiną narodowej dumy. -
Odpala kapsułę wypełnioną napalmem i sprężonym powietrzem. Po trafieniu w cel napalm
pryska na wszystkie strony i zapala się w zetknięciu z powietrzem.
- Genialne - mruknąłem. - W ten sposób można połączyć zalety miotacza ognia i
mozdzierza... Podpalać na odległość. Muszę o tym opowiedzieć naszym chłopakom ze służb
specjalnych...
- Znalezliście coś? - zaciekawił się staruszek.
Był już zmęczony, więc przysiadł na kamieniu.
- Trafiliśmy na niedużą skrytkę przygotowaną przez Kamila Giżyckiego - wyjaśniłem.
- Niestety, została opróżniona - podałem mu list wydobyty z butelki.
Przebiegł go szybko wzrokiem.
- Nie da się wykluczyć, że hetman po prostu zużył wszystkie skarby... - mruknął. -
Skoro wiedział, gdzie są ukryte...
- Może nie o wszystkich wiedział? - zauważyłem. - Może pod tą kamienną piramidką
faktycznie są ukryte najważniejsze części depozytu?
- Pod piramidką? - zdziwił się.
Opowiedziałem mu o fotografii z Puszcz polskich . Pokiwał głową.
- To brzmi zupełnie prawdopodobnie - westchnął. - Nie udało wam się jej odnalezć?
Pokręciłem przecząco głową. Ałmaz zamyślił się.
- Sądzę, że trzeba jej poszukać - powiedział. - Wasz samolot jest naprawiony, Michaił
z przyjemnością jeszcze polata. Gdybyście znalezli, dajcie znać... Ja wracam do domu... Mam
już dosyć...
Uśmiechnąłem się szeroko.
- Z pewnością powiadomimy - powiedziałem.
Na niebie pojawiło się kilka ciemnych punktów. Nadlatywały wojskowe helikoptery, a
w nich milicjanci, by aresztować schwytanych przez Ałmaza terrorystów. David potrząsając
głową zdołał wstać na czworaka. Zauważyłem, że wielu jeńców odetchnęło z ulgą. Dopiero
teraz uwierzyli, że unikną wbijania na pal.
Nad rozległym stepem wstawało słońce. Nad łanami traw snuły się opary. Wyszedłem
przed karawanseraj i głęboko wciągnąłem w płuca powietrze.
- Chłodno - zauważył Michaił, który opatulony w koc obserwował wschód słońca. -
Tu chyba niedługo będzie zima...
- A na nas powoli czas, by zbierać się do kraju - powiedziałem w zadumie.
- Znajdziemy tylko piramidkę i możemy wracać - uśmiechnął się szeroko. - Zresztą
znalezliście z panem Tomaszem jedną ze skrytek...
- Owszem, ale nie zapominaj, że zawiezli nas niemal na miejsce i prawie siłą zagonili
do odpowiedniego wąwozu... Taki sukces nie cieszy. Zresztą tam już nie było depozytu...
- Czyżbyś cierpiał na gorączkę złota? - uśmiechnął się.
- Nie, Michaił. Wyleczyłem się.
- I słusznie, w tej robocie trzeba zachować odpowiedni dystans.
Patrzyliśmy w zadumie, jak tarcza słoneczna wspina się coraz wyżej i wyżej.
- To będzie ładny dzień - powiedział. - Polecimy na południe i sprawdzimy ostatni
odcinek szlaku.
- Tak właśnie zrobimy - uśmiechnąłem się. - Przecież ta przeklęta kupka głazów
gdzieś tam musi być.
Wróciłem do zajazdu i nastawiłem wodę na kawę i herbatę. Silny zapach kawy
obudził Pana Samochodzika. Otworzył leniwie oczy.
- Wcześnie dziś wstaliście - zauważył. - Jakie plany?
- Zaraz wytoczymy samolot z hangaru...
- Przecież on stoi po prostu na łące - uśmiechnął się.
- Owszem, ale to ładnie brzmi: wytoczymy z hangaru . Wsiądziemy i polecimy na
południe wypatrując piramidy. Jakoś po południu ją znajdziemy i przylecimy po pana, żeby
nie wydobywać skarbów bez czujnej kontroli kierownika...
- Tym kierownikiem jest chyba Michaił - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - W
każdym razie to jego wyprawa...
Zjedliśmy śniadanie. Czułem się wolny i gotów do wielkich czynów. Wsiedliśmy z
Michaiłem do jego koszmarnego latającego wehikułu i wystartowaliśmy. Owiał nas wiatr
pachnący jesienią, ale jednocześnie było ciepło i przyjemnie.
- W Polsce nazywamy taką ciepłą jesień babim latem - powiedziałem.
- A w Kanadzie nazywa się ją indiańskim latem - odpowiedział. - Często nie sposób
dojść, dlaczego różne rzeczy nazywają się tak, a nie inaczej...
Wysoko nad nami przemknął boeing lecący pewnie z Moskwy do Pekinu. Pod nami
stada zwierząt skubały trawę. Było spokojnie. Po napięciu ostatnich dni odpoczywałem...
- Aż mnie kusi, żeby tu zostać - westchnął Michaił. - Tylko pomyśl, Pawle, facet
chałupniczo buduje tu samoloty. My z twoimi umiejętnościami wejdziemy z nim w spółkę i
będziemy wyposażać je w nadajniki radiowe...
- Albo będziemy latali nad krajem przewożąc owce samolotem - przypomniałem
sobie, jak leciałem z panem Tomaszem do Chartumu.
- Można i owce - uśmiechnął się.
- Obawiam się, że to radosne bezhołowie szybko się skończy - westchnąłem. - Zaraz
pojawią się żądni pieniędzy biurokraci, którzy zażądają licencji pilotów, badań technicznych
samolotu...
- Ma niezłe parametry aerodynamiczne - powiedział Michaił. - Myślę, że niektóre
testy byłby w stanie przejść.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]