[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kań. Wszystko poszło tak, jak sobie tego życzyła. Law�
rance pojawił się na przyjęciu. A za niepowodzenie pozo-
stałych planów kochanej siostrzyczki Stacey nie mogła
przecież ponosić odpowiedzialności.
Poza tym musiała przemyśleć parę spraw. Jak na przy�
kład tę... przygodę z Nashem. Ale tym zajmie się naj�
wcześniej jutro z samego rana.
Teraz jedyne, czego jej potrzeba, to sen.
Nash wyprostował ramiona. Miał nadzieję, że pod gołym
niebem będzie mu chociaż odrobinę chłodniej, ale niestety,
przeliczył się. Pod głową miał miękką zieloną trawę, a
w nozdrzach parny zapach lata. Starł z czoła krople potu.
Nagle na podjezdzie od strony domu Stacey usłyszał
warkot silnika samochodowego.
Nadstawił ucha. Kroki na ścieżce, skrzypnięcie drzwi
- i w salonie na dole pojawiło się światło. Po dziesięciu
minutach wszystko ucichło.
Uspokojony przymknął powieki. Była już w domu.
Bezpieczna i... sama.
Nie wiedział, jak długo spał, kiedy nagle obudził go
jakiś hałas. Poderwał się gwałtownie na równe nogi.
To namiot, szarpany silnym podmuchem wiatru, wy�
wrócił się do góry nogami. Nash przecierał właśnie dłonią
zaspane powieki, kiedy nagle na nagim karku poczuł gru�
be, ciężkie krople deszczu. Błysnęło.
Stacey zerwała się z łóżka. Potężne, donośne uderzenie
pioruna odbijało się jeszcze echem po okolicy. Za oknem
szalała burza.
Podbiegła do okna.
W strugach deszczu i w kompletnych ciemnościach, od
czasu do czasu tylko rozświetlanych blaskiem błyskawic,
wszystko wyglądało dosyć przerażająco. Aż wzdrygnęła
się na myśl, że mogłaby się teraz nagle jakimś cudem
znalezć na zewnątrz, zamiast we własnym suchym domu.
Najgorszemu wrogowi nie życzyłaby noclegu pod gołym
niebem.
Kolejna błyskawica rozcięła gwałtownym błyskiem
ciemne, nocne niebo. Na ułamek sekundy, za rozszalałymi
na wietrze koronami drzew, Stacey dojrzała zgarbioną mę�
ską postać. Nash!
Jak mogła o nim zapomnieć?!
Szybko narzuciła bluzę od dresu i niemal w biegu wsu�
nęła adidasy. Nie czas teraz na wykopywanie toporka wo�
jennego, mogą z tym poczekać przynajmniej do jutrzej�
szego poranka.
Starając się nie zbudzić dziewczynek, ostrożnie uchy�
liła drzwi ich pokoju.
Rosie spała twardym, dziecięcym snem. Clover uniosła
się na przedramieniu.
- Co to za hałas, mamusiu? - zapytała, przecierając
powieki.
- Nic, nic, kochanie, to tylko burza. Wyjdę sprawdzić,
czy z Nashem wszystko w porządku. Postaraj się znowu
zasnąć.
Dziewczynka obróciła się na drugi bok. Po chwili Sta�
cey usłyszała jej spokojny, miarowy oddech.
Wybiegła z domu, w ostatniej chwili zabierając z holu
niewielką, podręczną latarkę.
Kątem oka dostrzegła, jak ścieżka przed domem powoli
zamienia się w mały, bystry potok, ale nie dbała teraz o to.
Co sił w nogach biegła przed siebie, w kierunku starego
muru na końcu ogrodu.
Czuła, jak grube krople deszczu spływały lodowatym
strumieniem po jej starannie ułożonej fryzurze wprost na
kark. Przemoknięte do suchej nitki ubranie oblepiało ją
niczym druga skóra.
- Nash! Nash! - Głos Stacey niknął w strugach de�
szczu. Jedyną odpowiedzią było przeciągłe, złowróżbne
zawodzenie wiatru.
W końcu dobiegła pod mur. Spróbowała podskoczyć,
by wspiąć się na wysoką ceglaną ścianę, ale stopy ześlizg�
nęły się tylko z mokrej, omszałej powierzchni.
Po chwili udało jej się wspiąć się na yle, że przytrzy�
t
mując się jedną ręką i nie wypuszczając latarki z drugiej,
mogła wreszcie zajrzeć do ogrodu. Włączyła latarkę i skie�
rowała promień światła w kierunku, gdzie jeszcze wczoraj
stał namiot Nasha.
I nic. Ani śladu po namiocie, a tym bardziej po jego
właścicielu.
- Nash! Nash! - Starała się oświetlić latarką jak naj�
większą przestrzeń.
Cisza. Niemożliwe przecież, żeby spał. Nie w tym hu�
ku. Musi widzieć ją albo przynajmniej światło latarki.
Wysunęła ramię, żeby oświetlić jeszcze większą prze-
strzeń, lecz zanim zdążyła zorientować się, co się dzieje,
ogarnęła ją ciemność.
Karetka podjeżdżała właśnie pod budynek szpitala.
Stacey jęknęła cichutko, próbując podzwignąć się na
lewym łokciu.
Nash otarł dłonią zabłocone czoło. Na całym ubraniu
miał świeże ślady ziemi.
- Jak to się mogło stać? Czy... czy to oznacza, że
martwiłaś się o mnie?
- Jasne, ze się martwiłam - odpowiedziała, lecz nie
chcąc, by zabrzmiało to jak deklaracja uczuć, dodała:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]