[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z okna wyłoniła się ręka. Blada, okryta rękawem ciemnej marynarki. Na jednym z
palców srebrny pierścień.
-
Przede wszystkim chciałem pana przeprosić - powiedział głos wewnątrz
taksówki. -1 pogratulować zakupu.
Glauco uścisnął rękę.
-
Przykro mi, że...
-Ależ nie ma powodu... - odparł ten drugi. - Na tym polega gra.
Beatrycze oparła się o tylny zderzak volvo, wydając głębokie westchnienie ulgi.
-
Chciałbym odwiedzić pana w księgarni, któregoś dnia - dodał jeszcze
nieznajomy w taksówce.
-
Zapraszam. Być może pan wie, gdzie mnie znalezć, ale ja nie miałem
przyjemności pana poznać...
-
Pozna mnie pan - uciął tamten, wycofując rękę.
Jakiś motocykl, czarny i błyszczący wyprzedził ich,
wyskakując znikąd z szaleńczą prędkością.
Glauco cofnął się o pół kroku.
-
Niech pan uważa - szepnął mężczyzna w taksówce. Potem dał znak do
odjazdu.
139
iÅ›)
Atak z odsłony
o>
Dopiero w tej chwili Glauco pojął, że taksówka zatrzymała się specjalnie dla niego.
Beatrycze patrzyła na ciemne okno i wyobraznia podsuwała jej scenę, którą tysiąc razy widziała w
filmach: lufa pistoletu wysuwa siÄ™ i...
Nie żyjesz".
-
O co chodzi? - spytał Glauco, podchodząc do taksówki.
Z okna wyłoniła się ręka. Blada, okryta rękawem ciemnej marynarki. Na jednym z
palców srebrny pierścień.
-
Przede wszystkim chciałem pana przeprosić - powiedział głos wewnątrz
taksówki. -1 pogratulować zakupu.
Glauco uścisnął rękę.
-
Przykro mi, że...
-
Ależ nie ma powodu... - odparł ten drugi. - Na tym polega gra.
Beatrycze oparła się o tylny zderzak volvo, wydając głębokie westchnienie ulgi.
-
Chciałbym odwiedzić pana w księgarni, któregoś dnia - dodał jeszcze
nieznajomy w taksówce.
-
Zapraszam. Być może pan wie, gdzie mnie znalezć, ale ja nie miałem
przyjemności pana poznać...
-
Pozna mnie pan - uciął tamten, wycofując rękę.
Jakiś motocykl, czarny i błyszczący wyprzedził ich,
wyskakując znikąd z szaleńczą prędkością.
Glauco cofnął się o pól kroku.
-
Niech pan uważa - szepnął mężczyzna w taksówce. Potem dał znak do
odjazdu.
ROZDZIAA 14
EN PASSANT
Profesor poczekał, aż volvo, które odstawiło go do centrum, oddali się, po czym
wsunął rękę do kieszeni, wygrzebał dropsa, rozwinął go z papierka i zaczął ssać z niezmierną
przyjemnością. Ruszył najpierw w stronę dworca Porta Nuova, w samym
centrum miasta, a następnie zapuścił się w dzielnicę San Salvado, niegdyś jedną z najludniejszych i
cieszących się najgorszą sławą w Turynie, teraz całkowicie
ucywilizowanÄ….
Niedaleko od domu dojrzał na jednym z barów napis, który obiecywał zimne piwo za pół ceny, i
wszedł do środka. Wdrapał się na jedno z barowych krzeseł, oparł
141
.- °> J RozdziaÅ‚ 14 _e ,
łokcie o kontuar i zamówił małe jasne. Z kieszeni spodni wydobył telefon
komórkowy i sprawdził otrzymane esemesy. %7ładnych sensacji, a przede wszystkim
nic takiego, o czym by jeszcze nie wiedział. Schował telefon i wydał przeciągłe
westchnienie.
-
Dziękuję, och, tak! Wspaniale!
Zamoczył czubek nosa w pianie i rozejrzał się dokoła, w poszukiwaniu
odpowiedniego kandydata do pogawędki.
Pół godziny pózniej wyszedł z dwoma brodatymi studentami filozofii o niechlujnym wyglądzie,
prawdziwych egzystencjalistów. Prowadzili zażartą dysputę o wyższości rozumu nad religią.
Nie przestając rozprawiać ani na chwilę, cała trójka przemierzała miejski labirynt, ocierając się o
długie rzędy zaparkowanych samochodów. W jednej z ulic, niemal
wyludnionej, Profesor usłyszał ryk motocykla. Przyśpieszenie, klak - zmiana biegu, hamowanie,
znowu zmiana biegu i w końcu hałas oddalił się.
-
Słyszeliście o Jakubie Franku8? - zapytał dwóch studentów. - Poczytajcie o
nim, a odkryjecie rzeczy niewiarygodne!
Szli dalej. Kamienice San Salvario wisiały nad nimi, niczym betonowe prześcieradła rozwieszone do
wy-8 Jakub Josef Frank - twórca żydowskiej grupy religijnej nazywanej sektą frankistów, istniejącej
w drugiej polowie XVIII wieku do około 1820 roku, głównie na terenach południowej Polski oraz w
Czechach, Rumunii i południowych Niemczech.
142
J En passant _
schnięcia. Pożegnali się na skrzyżowaniu. Chłopcy szli w prawo. Profesor w lewo.
-
Do zobaczenia, Profesorze... i niech pan śpi spokojnie.
-
Możemy się spotkać jutro - zaproponował Profesor.
-
Chętnie.
-
Studiujcie i kierujcie się własnym rozumem.
-
Tak jest!
Profesor uniósł rękę w geście pożegnania. Młodzi ludzie zasalutowali niby po
wojskowemu i ruszyli swoją drogą. Profesor zaczekał, aż znikną za rogiem, po czym pomaszerował
w stronÄ™ domu.
Zdążył zrobić ledwie parę kroków, gdy znowu usłyszał ryk motocykla.
Odwrócił się i zobaczył jak materializuje się w głębi ulicy. Błyszcząca stal.
Klak, klak, zmiana biegu.
Oślepiający krąg światła uderzył Profesora. Zasłonił oczy ramieniem.
Potem motocykl przyspieszył.
Profesor puścił się biegiem po chodniku, jednocześnie przetrząsając nerwowo
kieszenie w poszukiwaniu kluczy od domu.
Papierek.
Papierek.
Drops.
Klucze!
143
yM £0
r~si_zJ Rozdział 14 _
Ca
Gdy wreszcie je odnalazł, motocykl był już za jego plecami.
Rzucił się do bramy, wsunął klucz do zamka i przekręcił go.
Z warknięciem motocykl wskoczył na chodnik.
Profesor ujrzał własne odbicie w kasku motocyklisty, pchnął bramę i wpadł do sieni, o włos unikając
rozjechania.
ZatrzasnÄ…Å‚ za sobÄ… bramÄ™.
Udało się! Jest bezpieczny!
Minął budkę portiera i zaczął wchodzić na górę, przeskakując po dwa stopnie.
Serce wysłało mu ostrzegawcze ukłucie. Płuca płonęły. Przystanął, żeby zaczerpnąć tchu na
półpiętrze i spojrzał w dół przez metalową siatkę szybu windy.
Klucze...
Pomacał się po kieszeniach.
Gdzie zostawił klucze?
Wypadły mu?
A może zostały w zamku bramy?
Wywrócił kieszenie na lewą stronę. Dropsy poturlały się po podłodze.
Potem usłyszał lekkie dzwonienie.
Ale nie przy sobie.
Dzwonienie dobiegało z dołu, z sieni.
Profesor wczepił palce w kratę i wychylił się, by popatrzeć.
144
Pod nim stał motocyklista i dzwonił kluczami od jego mieszkania.
Robił to powoli, bez pośpiechu.
-
Zdaje się, że czegoś zapomniałeś - wycedził.
Profesor oparł się o kratę. Spojrzał w dół, spojrzał
w górę, zastanawiając się, co może zrobić.
Nieśmiała myśl.
Być może...
Profesor ruszył się bardzo powoli.
Zaczął wspinać się po stopniach drugiego ciągu schodów, po cichu, jak złodziej, i wszedł na piętro.
Tam były drzwi jego mieszkania.
PrzysunÄ…Å‚ siÄ™.
Krok.
Drugi.
-
Profesorze? - zawołał głos z sieni i znowu rozległo się dzwonienie kluczy.
Kluczy było w sumie cztery. Jeden do bramy, jeden do windy, dwa do mieszkania.
Do zamka górnego i do zamka dolnego. Ten drugi był stary, trochę się zacinał i żeby przekręcić klucz,
trzeba było lekko unieść drzwi.
Nie zawsze udawało mu się je zamknąć, zwłaszcza gdy wychodził w pośpiechu.
Czasami był tak zaprzątnięty innymi sprawami, że nawet nie chciało mu się
próbować.
-
Błagam, błagam... spraw... żebym zapomniał i tym razem... - mamrotał
Profesor, podchodzÄ…c do drzwi.
145
PchnÄ…Å‚ je.
Zamknięte.
Przekleństwo! Pamiętał, żeby zamknąć drzwi!
Ponowił próbę i tym razem drzwi się otworzyły.
Czyli jednak nie były zamknięte.
Profesor wślizgnął się do mieszkania i zamknął je od środka, usiłując robić jak
najmniej hałasu.
Lawirował w ciemnościach między własnymi sprzętami. %7ładnego światła, byłoby
widoczne przez szparÄ™ pod drzwiami.
Wpadł na stos książek i objął je czułym gestem, żeby się nie rozsypały, po czym
poszedł dalej po omacku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]