[ Pobierz całość w formacie PDF ]
udzielić mu szczegółowych instrukcji dotyczących zabicia Holborna Gainesa. Czas
ustalono na trzecią czterdzieści pięć nad ranem. Gaines mieszkał sam. W jego
kamienicy nie było portiera, a windę od pierwszej w nocy, kiedy kończyła się
nocna zmiana windziarza, obsługiwali sami lokatorzy. Ziłkow kazał wykonać kopię
klucza do drzwi wejściowych oraz do mieszkania Gainesa, które było jednym z
czterech na ósmym piętrze. Dokładnie omówił najpierw szkic ołówkiem, następnie
odbitkę planu niewielkiego mieszkania Gainesa, składającego się z trzech pokojów
i łazienki. Pokazał, gdzie znajduje się sypialnia, i zaproponował, żeby Raymond
udusił redaktora, gdyż jest to najcichsza i najmniej skomplikowana metoda, a
biorąc pod uwagę szczupłość przestrzeni, także i najczystsza. Dodał, że Raymond
musi przyjąć to jako zasadę, że gdyby ktokolwiek („Ktokolwiek!" - powtórzył)
przyłapał go podczas wykonywania zlecenia, to tę osobę lub te osoby także trzeba
zabić. „Czy to jasne?" - zapytał. Niewykluczone, że Ziłkow przemyślał ryzyko
związane z akcją, aby się więc upewnić, że Raymond zrozumiał ten ostatni
warunek, poprosił amerykańskiego operatora o powtórzenie go.
Jak się okazało, Gaines był sam, ale nie spał, co czyniąc, oszczędziłby
Raymondowi sporego zakłopotania. W łóżku z baldachimem, wsparty o dziewięć
miękkich poduszek, w szokująco różowym szlafroku obszytym puchem chi-
152
chotał nad stosem poufnych raportów od korespondentów z Waszyngtonu, Rzymu,
Londynu, Madrytu i Moskwy. Okna były szczelnie zamknięte, tak samo jak w biurze
bez względu na pogodę, na podłodze stał rozpalony do czerwoności elektryczny
grzejnik, a był lipiec.
Kiedy Raymond wszedł do mieszkania, potrącił wysoki papierowy parawan, który
Gaines latem stawiał przed otwartymi drzwiami. Parawan przewrócił się, strącając
ze ściany obrazek i z hukiem uderzając w podłogę. Nie ulegało wątpliwości, że
wizyta nie pozostanie niezauważona, i Raymond sklął się w duchu za gapiostwo, bo
doskonale wiedział, że w najlepszym razie Gaines zirytuje się na gościa.
- Do diabła, kto tam jest? - zawołał Gaines piskliwie. Raymond zarumienił się z
zażenowania. Było to dla niego
zupełnie nowe uczucie, a Gaines był jedynym człowiekiem, który wprawiał go w
taki stan, przy Gainesie Raymond czuł się bowiem równocześnie bezradny,
niezdarny i wdzięczny
- To ja, panie Gaines. Raymond.
- Raymond? Raymond? - powtórzył z niedowierzaniem redaktor. - Mój asystent?
Raymond Shaw?
W tym momencie Raymond stanął w progu sypialni. Ubrany był w schludny czarny
garnitur, ciemnopopielatą koszulę, czarny krawat i czarne rękawiczki.
- Tak, proszę pana. Ja... przepraszam, że pana niepokoję, panie Gaines.
Gaines przesunął palcami po piersi.
- Niech ci do głowy nie przychodzą głupie pomysły w związku z tym szlafrokiem -
powiedział z irytacją. -Należał do mojej żony To najcieplejsza rzecz, jaką mam.
Idealna do czytania nocą w łóżku.
- Nie wiedziałem, że miał pan żonę.
- Umarła blisko sześć lat temu - odparł Gaines szorstko, po czym się
zreflektował. - Ale co ty tu robisz, do diabła, o... - Spojrzał na stojący na
nocnym stoliku budzik. - Jest za dziesięć czwarta rano.
153
- No... ja... uch...
- Mój Boże, Raymondzie, tylko mi nie mów, że przyszedłeś o czymś ze mną
porozmawiać? Chyba nie zaczniesz mi się zwierzać ze szczegółów jakiegoś
obrzydliwego romansu ani nic w tym rodzaju, co?
- Nie, sir, widzi pan...
- Raymondzie, jeśli czujesz, że musisz zrezygnować z pracy, czego naturalnie
będę żałował, to przecież możesz rano zostawić krótki liścik na moim biurku. Nie
znoszę paplaniny! Jak mi się wydaje, wyjaśniłem ci, że nienawidzę rozmawiać z
ludźmi, Raymondzie.
- Tak jest, sir. Przepraszam, panie Gaines.
Nagle Gaines uświadomił sobie coś bardzo ważnego. Uniósł lewą dłoń i machnął w
kierunku drzwi. Z piórkami otaczającymi jego białą głowę wyglądał jak jakaś
stareńka pani Mikołajowa.
- Jak się tu dostałeś? Zamek w drzwiach zamyka się samoczynnie.
- Dali mi klucz. -Kto?
- Ludzie w szpitalu.
- W jakim szpitalu? I dlaczego? Dlaczego dali ci klucz? Raymond wolno okrążał
łóżko. Wreszcie stanął obok
Gainesa skulonego w miękkiej pościeli. Czuł się głupio.
- Raymondzie! Odpowiadaj, chłopcze! Po co tu przyszedłeś?
To była stosunkowo łatwa sprawa, bo Gaines jako stary człowiek nie miał wiele
sił, a Raymond z powodu przywiązania i wdzięczności, jakie do niego żywił,
zrobił wszystko, aby zakończyć życie przyjaciela tak szybko, jak się dało.
Zgasił lampę przy łóżku, zaraz ją jednak zapalił, przypomniał sobie bowiem, że w
ciemności nie trafi do wyjścia.
Poszedł pieszo na zachód i dopiero po czterech przecznicach wziął taksówkę na
Lexington Avenue. Do lecznicy wszedł przez boczne drzwi, oddalone od tylnego
parkingu.
154
Sowiecki kapral w dresie chwycił go pod brodę i bez słowa trzymał, dopóki
Raymond nie postukał dwukrotnie wielkim palcem i nie pokazał mu przepustki.
Kiedy wrócił do pokoju, czekał na niego amerykański operator.
- Jeszcze na nogach? - zapytał Raymond lekkim tonem. -Jest prawie wpół do
piątej.
- Chciałem się upewnić, że wszystko z tobą w porządku -odparł operator. -
Dobranoc, Raymondzie. Przyślę siostry, żeby się tobą zajęły
- Muszę znowu mieć gips?
- Gips musi zostać, dopóki nie wypiszą cię ze szpitala. Skąd wiesz, kto cię
odwiedzi teraz, kiedy pan Gaines nie żyje? - I operator wyszedł z pokoju.
Pielęgniarki błyskawicznie rozebrały i zabandażowały Raymonda.
Jak się okazało, Raymond miał w szpitalu jeszcze dwóch gości. Joe Downey,
redaktor naczelny The Daily Press, wpadł po pogrzebie Gainesa i zaproponował
[ Pobierz całość w formacie PDF ]