[ Pobierz całość w formacie PDF ]
już silne dreszcze i rozpaczliwie potrzebowałem działki piękna. Odprowadziłem wciąż
gadającego gościa do drzwi, zapewniając go, że jest niezmiernie przydatny państwu, i życząc
szczęścia w małżeństwie. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, pospiesznie zamknąłem drzwi i
rzuciłem się do biurka, by przygotować strzykawkę. Lata praktyki dały mi taką wprawę, że nie
minęły nawet trzy minuty, nim igła utkwiła w mojej szyi.
Piękno zdawało się rozumieć, że skoro raz potrafiłem się od niego odzwyczaić, mogę to
zrobić ponownie, bo nie traktowało mnie tak surowo jak przed uwięzieniem. Nadal miałem
halucynacje, ale nie tak potężne, a przemożne uczucie paranoi ustąpiło miejsca długim okresom
głębokiej zadumy. Tego popołudnia dumałem o uratowaniu Calloo z jego mechanicznego,
chodzącego grobu i zwerbowaniu go do pomocy. Potem obserwowałem przez okno iluzję Miasta
topniejącego w czarnym deszczu padającym mimo świecącego jaskrawo słońca.
Wiedziałem, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, ale marzyłem dalej - tym razem o Arli.
Wyobrażałem sobie, jak ją oswobadzam, a ona mi przebacza i zakochuje się w moim nowym ja.
To wydawało się tak proste, tak absolutnie konieczne. Objąłem ją i już miałem pocałować, gdy
rozległo się pukanie do drzwi, tak niespodziewane, że nieomal spadłem z krzesła.
- Przesyłka dla fizjonomisty Cleya! - zawołał jakiś głos.
Wstałem i podszedłem chwiejnie do drzwi, walcząc z zawrotami głowy. Uchyliłem je tylko
na tyle, by tamten zdołał wsunąć pakunek, po czym natychmiast zamknąłem.
- Dziękuję! - zawołałem, lecz nie otrzymałem odpowiedzi.
Paczuszka była owinięta w brązowy papier i związana sznurkiem. Nie było na niej mojego
nazwiska ani adresu nadawcy. Położyłem ją na biurku i przez jakiś czas po prostu siedziałem i
wpatrywałem się w nią. W końcu, gdy działanie piękna już niemal ustąpiło, otworzyłem.
Pierwszą rzeczą, jaką wyjąłem ze środka, był liścik napisany ręką Mistrza.
Cley,
posyłam obiecany Ci wczoraj wieczorem róg demona. Staraj się trzymać z daleka od tych,
które ciągle tkwią na głowie. Jeśli nie zdołasz, dołączyłem coś, co pomoże Ci się ochronić. Nie
wychodz nocą, dopóki kryzys nie zostanie zażegnany.
Drachton Nadolny, Głowa Państwa
W paczce znalazłem twardy, czarny róg. Trzymając go w ręku, uświadomiłem sobie, że z tą
wagą i ostrym czubkiem może stanowić dobrą broń. Pod nim jednak, owinięte w bibułę,
znalazłem coś daleko bardziej skutecznego: swój stary pistolet. Był naładowany i dodano do
niego pudełko z kulami. Kiedy wieczorem włożyłem płaszcz i wyszedłem z biura, miałem ze
sobą pistolet, róg i skalpel - każdy w innej kieszeni. %7ładna z tych rzeczy nie była miotaczem
ognia, ale mimo wszystko czułem się nieco bezpieczniejszy, wychodząc na ulicę pod
rozgwieżdżonym niebem.
Z pewną dozą pewności siebie przemieszczałem się w tłumie powracających do domu
robotników. Gdy mnie rozpoznawali, reagowali owym osobliwym, jednopalcowym
pozdrowieniem. Na ten widok uśmiechałem się i unosiłem środkowy palec w geście solidarności.
Ku memu rozgniewaniu nie odpowiadali uśmiechem, lecz opuszczali wzrok i oddalali się z
niesmakiem na twarzach. %7łałowałem wtedy, że nie jestem jednym z nich, anonimową twarzą w
tłumie, i nie wiodę tak zwyczajnego życia jak ogrodnik i jego narzeczona.
24.
Nim dotarłem do fabryki amunicji, ulice zupełnie opustoszały. Była to jedna ze starszych
części Miasta i nie miała ani lamp gazowych na każdym rogu, ani świecących szyldów
sklepowych, bo po prostu nie było tam sklepów. Była to dzielnica produkcyjna, w której pomysły
Mistrza przybierały fizyczny kształt, odlany z mosiądzu i cynku. Od ponad trzydziestu pięciu lat
nie prowadziliśmy żadnej wojny, lecz fabryka amunicji pracowała na trzy zmiany. Znalezienie
miejsca do składowania tych wszystkich rakiet i pocisków było nie lada wyczynem ze strony
Mistrza. Przechodząc obok, słyszałem, jak maszyny wykuwają łuski, i widziałem w oknach słabe
światło, przywodzące na myśl zmierzch.
Dwie przecznice za fabryką znalazłem magazyn mogący być tym, o którym wspomniał
żołnierz na promenadzie. Nie miał okien i ciągnął się niemal do następnej przecznicy, a w głąb
sięgał tak daleko, że nie widziałem końca. Wejście stanowiły dwuskrzydłowe drewniane drzwi
połączone luznym łańcuchem. Bez trudu prześliznąłem się przez szczelinę między nimi, po
czym, wyjąwszy kaganek i pistolet, ruszyłem w głąb ciemnej jamy.
Z trudem dostrzegałem niezliczone rzędy wielkich kolebek stojących wzdłuż przejścia. Obok
nich przesuwały się tacki z narzędziami, mechanizmami i kablami. Mój kaganek na moment
zgasł i przez chwilę się męczyłem, nim udało mi się uruchomić go na nowo. Gdy znów zapłonął,
uniosłem światło nad jedną z kolebek i zobaczyłem półludzką, cielesno-metalową istotę,
częściowo otwartą i całkowicie uśpioną.
Ponad godzinę zabrało mnie zlustrowanie wszystkich twarzy w poszukiwaniu Calloo, ale w
końcu go znalazłem. Wyglądało na to, że połatano go od czasu zawodów na promenadzie.
Prezentował się teraz znacznie lepiej. Blizny, które wcześniej zauważyłem na jego szyi i piersi,
były mniejsze, a ręce sprawiały wrażenie równie potężnych jak w czasach rubieży. Przybliżyłem
kaganek do jego otwartych oczu, by sprawdzić, czy dostrzegę w nich jakiś ruch. Początkowo nic
nie widziałem, potem jednak - niemal przypaliłem mu rzęsy, by to zobaczyć - zrenice się
zwęziły, a gałki oczne zaczęły się szybko, choć leciutko, poruszać na boki.
Pięć minut pózniej mięśnie na całym jego ciele poczęły drgać. Właśnie wtedy kaganek zgasł
na dobre. W ciemnościach słyszałem, jak Calloo kręci się i trzęsie w swej kolebce. Niemal
uciekłem w obawie, że ktoś może to usłyszeć, ale nagle ruch ustał i zaległa cisza.
- Calloo - szepnąłem.
Nie odpowiedział. Próbowałem rozpalić lampę, ale nie dałem rady. Wielokrotnie
powtórzyłem jego imię.
- To ja, Cley - szeptałem.
Im dłużej jednak stałem w mroku, tym większa ogarniała mnie trwoga. Gdy usłyszałem jego
głos, podskoczyłem jak na sprężynie. Brzmiał tak potwornie, że zacząłem na oślep wycofywać
się wzdłuż rzędu kolebek, uderzając o ich rogi i wpadając na tacki z narzędziami. Rozpaczliwie
szukałem wyjścia, słysząc za plecami jego głos, wywrzaskujący słowo, które wcześniej
wyszeptał:
- Raj! - rozbrzmiewało echem w całym magazynie. Słyszałem, jak inne wynalazki Mistrza
zaczynają się poruszać.
W końcu odnalazłem szczelinę między drzwiami i wyśliznąłem się na zewnątrz. Pierwszym,
co zrobiłem po wydostaniu się, było rzucenie tym przeklętym kagankiem na drugą stronę ulicy.
Potem ruszyłem szybko, z trudem łapiąc oddech. W zdenerwowaniu skręciłem w złą ulicę i
minąłem trzy przecznice, nim się zorientowałem, że nigdzie nie widać fabryki amunicji.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]