[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze, nizli był, uczynił.
A czy mnie tu złe przyniosło? myślał drżąc cały na wspomnienie baby. Już się oglądał,
czyby nie lepiej było skoczyć niż się na niebezpieczeństwo powtórnego spotkania z babą
narażać, ale oczywistą było rzeczą, iż w takim skoku może kark skręcić; namyślił się tedy i
został.
Tymczasem bocian zatoczył szerokie kolisko nad poczerniałą, mchem zarosła strzechą,
zatoczył drugie węższe, coraz się opuszczając niżej, wreszcie połowę trzeciego kręgu
zrobiwszy, wyciągnął długą szyję i z głośnym klekotem na stare gniazdo padłszy, chwilę
jeszcze bił na nim z radości modre i ciche powietrze wielkimi skrzydłami.
Wychylił Podziomek zza bocianiej szyi głowę, spojrzy wszystko tak, jak było: cielę w
obórce beczy, siemieniata kokosza gdacze, garnek od mleka sterczy dnem do góry na kołku u
płota, Kruczek za węgłem chrapie.
A wtem skrzypnęły drzwi chaty.
Ani chybi, baba! myśli Podziomek i skóra mu cierpnie na grzbiecie. Jakoż zaraz
rozległo się wołanie:
Bociek! Bociuś! Boć boć! A bywajże w dobrą godzinę! A bywaj!...
Chyli się co rychlej Podziomek za bocianią szyję, głos baby poznawszy, ale już dojrzała go
jakoś.
Co za kaduk taki? mówi patrząc pilno w górę.
Wtem klasnąwszy w dłonie:
Reta! wrzaśnie. A toć to jeszcze ta sama zła psota! Czy zamówienie jakie, czy co.
A jako prędka była do złości, tak krzyknie:
Czekajże, pokrako! Zaraz ja cię tu ożogiem sięgnę!
I skoczy pędem do izby, a Podziomek tymczasem hyc! z boćka na samo dno gniazda.
Zagrzebał się w słomę, skulił, siedzi, a wygląda szparką z boku, co to będzie dalej. Jakoż nie
czekając leci baba z ożogiem. Spojrzy na strzechę: nic nie ma. Bocian tylko rozkraczył się
nad broną na czerwonych nogach i klekocze wesoło, rozgłośnie.
A gdzież się ów podział? krzyknie baba. Czy tuman mi na oczy padł, czy co?
Wtem załechtała słoma w nos Podziomka, tak iż nie mogąc sobie żadnej rady dać, kichnął
jak z mozdzierza.
A, tuś mi! wrzaśnie baba i nuż go ożogiem sięgać.
Ale nie mogła dostać, bo ożóg był krótki.
Czekajże krzyknie odmieńcze! Przyciągnę ja drabinę.
yle! myśli Podziomek i za ratunkiem się ogląda, a pot zimny czoło mu urosił.
Spojrzy w dół, ciągnie baba drabinę sążnistą, żeby z niej i do wieży kościelnej dostał.
Zamdliło na ten widok Podziomka u samego serca, a już baba drabinę o strzechę wsparła i
z ożogiem włazi.
Rzucił się nieszczęsny Krasnoludek z gniazda na sam brzeg dymnika.
Choćby skoczyć myśli. Przemierzył, ani mowy! Rozbiłby się z tej wysokości jak
wielkanocna kraszanka.
A tu już baba w połowie drabiny stanęła i wyciąga ożóg.
Zmierć, nie śmierć myśli Podziomek wszystko lepsze nizli babskie bicie .
I zmrużywszy oczy rozpędził się i skoczył. Zakręciło mu się zrazu w głowie, świat
zakołował pod nim jak puszczona fryga; dach, baba, chałupa i ożóg wszystko mu w oczach
28
mignęło tęgiego kozła i już był pewien, że się kości własnych nie doliczy, kiedy poczuł, że na
coś miękkiego spadł jakby na pierzynę i że to coś co tchu z nim ucieka.
Uchwycił się tedy rękoma, by nie upaść, gdyż go tu obleciał wiatr miły, jakby mu kto
wędzonką przesunął pod nosem.
Kot to był, który, porwawszy kiełbasę suszącą się w dymniku, zmykał chyłkiem po
przydaszku, kiedy mu Podziomek na grzbiet z góry spadł i rękoma się sierści uchwycił, czym
przestraszony Mruczek, mniemając, iż go na złym uczynku baba za kark ima, tym większym
pędem się puścił.
Daleko już byli od chałupy i wieś prawie im znikała z oczu, kiedy kocisko między
chaszcze i pokrzywy wpadłszy jęło się tarzać po nich, by z grzbietu zbyć ciężaru, który mu
dokuczał.
Podziomek wszakże nie puszczał się kociego karku. Pokrzywy parzyły go wprawdzie i
osty drapały, ale zapach kiełbasy tak mu był przyjemny, iż postanowił z nią się nie rozłączać.
Dopiero kiedy kot, rzucając się tam i sam, wypuścił ją z zębów, Podziomek mu z grzbietu
zeskoczył, kiełbasę chwycił, z piasku łopianem otarł, zjadł, a posiliwszy się godnie, fajeczkę
wypalił, pod krzakiem legł i rozmyślając o swoich dziwnych przypadkach, smacznie zasnął.
IV
Dzień był jak wół i słońce się już przez owe chaszcze przedzierać zaczęło, kiedy
Podziomek przecknął się nagle i, siadłszy, pilnie słuchał. Zdawało mu się, że go obudził brzęk
jakiś.
Słuchał tedy, nie bardzo wiedząc, czy mu się to śni, czy nie śni, gdyż wokoło nic widać nie
było. Ale powietrzem istotnie szedł brzęk, zrazu jak bzykanie much, potem jak komarze
granie, wreszcie jak pszczelna kapela, kiedy rój na łąki wylata.
Aż wypłynęła z tych brzęków piosenka jakaś cudaczna, ni to głośna, ni to cicha, ni to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]