[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Johanna ułożyła porządnie książki na półce, zgarnęła kurz i papiery z
blatu stołu. Potem okryła śpiącą córkę cienkim kocem i opuściła pokój.
Izba chorych była teraz pusta.
Usiadła tam i próbowała uwolnić się od uczucia pieczenia w żołądku.
Nie słyszała nad ranem stłumionych krzyków córki, nie wiedziała, że
spokój, który Reina prezentowała przy posiłkach następnego dnia, był
martwą, zimną maską.
Reina bowiem widziała.
Szukała, z wysiłku wbijała palce w drewnianą ścianę. To jest
możliwe, to musi być możliwe! Któregoś razu musi doprowadzić do tego,
że zobaczy także swoją przyszłość!
Wystarczyło, żeby trzymała jakiś przedmiot w ręce, a obrazy
przepływały obok same z siebie. Mogła utkwić spojrzenie w jakimś
człowieku i czytać z jego twarzy. Dowiadywała się, czy ludzie się boją.
Czy są niespokojni. Czy noszą w duszy kłamstwa. Czy walczą z takimi
samymi szarymi cieniami jak te, które i ona wiele razy dostrzegała za
swoimi plecami.
Ale nie. Krzyczała, zmęczona wysiłkiem. Czuła, że jedyne, co
spowodowała, to te przepływające przez nią obrazy, którymi nie była w
stanie kierować. Potężne i gwałtowne.
To śmierć. Nagła, bolesna śmierć. Widziała tłumy ludzi, wiele łodzi.
Przesłaniała to wszystko gęsta mgła. Potem ukazał jej się jakiś orszak
weselny, młoda kobieta siedziała wysoko na koniu, na głowie miała ślubną
koronę. Muzykant grał cicho, jakby z wahaniem. W każdym pociągnięciu
smyczka czaił się lęk. W końcu muzyka ucichła.
Muzykant też zniknął we mgle.
Znajdowali się na morzu. Jeden tonący pociągał za sobą drugiego.
Krzyk. Rozdzierające wołanie o pomoc. Słyszała imiona. Wszyscy ci
ludzie byli młodzi, mieli nie więcej niż dwadzieścia lat. Po chwili mignęła
jej jakaś znajoma twarz: to Bendik. Stał ze spuszczoną głową przed jakimś
sędzią. Tłumaczył się. Był świadkiem nieszczęścia. Sam kogoś uratował.
Ocknęła się z tym obrazem pod opuchniętymi powiekami.
Krzyknęła. Głośno wciągała powietrze, panika tonącej kobiety ogarnęła
teraz ją.
Uspokoiła się na moment, ponieważ nowe fragmenty obrazów
przelatywały jej przez głowę.
Masakra, rzez, martwe ciała ludzi rozrzucone na dużej powierzchni.
Gęsty, ciemny dym z armat. Zimny świst stali w powietrzu. Buchająca
krew, jakby pompowana na powierzchnię pooranej ziemi.
%7ładnej znajomej twarzy. %7ładnych uczuć w pobliżu. Mimo to
pochyliła się w skurczu bólu i zwymiotowała. Zewsząd sterczały bagnety,
wszyscy żołnierze byli przerażeni, ona tymczasem wiedziała, że nigdy nie
wrócą do domu...
To był jej los, wszystko to odczuwała jako własny los.
- Tato! Krzyczała niewyraznie.
- Tatooo...! Głos nie chciał jej słuchać, krzyk przypominał
skrzypienie zardzewiałego żelastwa. Wciąż jeszcze znajdowała się w
szponach swoich widzeń, jeszcze się nie uwolniła.
Tej nocy nie mógł spać. Nie tylko ciało było zmęczone w wyniku
działania pigułek, pocił się strasznie, czuł się ociężały także z powodu
wypitego wina, zamazane doznania z trudem przedzierały się do jego
świadomości.
Małe kamienne pomieszczenie było ciepłe. Lato powoli docierało aż
tutaj, powietrze ogrzało się i pachniało kwiatami.
Niedawno minęła Wielkanoc, ale Ravi przestał liczyć dni.
Najpierw myślał, że to Viveke go woła, jej ostry głos był jedynym
dzwiękiem, jaki przedostawał się przez grube warstwy wełny, którą, jak
mu się zdawało, był owinięty.
Ale wołanie dochodziło z zewnątrz.
Kiedy sobie to nareszcie uświadomił, zaczął walczyć.
Wciąż był oszołomiony alkoholem, myśli rozbiegały się niczym
cielęta po łące, kiedy próbował je jakoś zebrać.
Ale wołanie było wyrazne. To dodało mu sił.
Otworzył usta, chciał odpowiedzieć.
Zaraz jednak uświadomił sobie, że to nie jest konieczne. Zamknął
więc oczy i starał się wsłuchać w dalekie wezwania.
Nie, nie, moja kochana... nie bój się. To przejdzie. Dasz sobie radę.
Ale nie przymuszaj ich, tych diabłów, czy co to gra w twojej głowie,
przewidując przyszłość. Nigdy nie próbuj ich przymuszać, moja
najdroższa. Pozwól tylko, niech przepływają obok ciebie...
Uspokoiła się. Wyczuwał to. Czul, że wysuszone wargi pieką go i
szczypią.
Potem zniknęła. On jednak był przekonany, że słyszała jego
odpowiedz. I że teraz boi się trochę mniej.
Jego ukochana Reina, kiedy to po raz ostatni o niej myślał? Czy to
minęła sekunda, czy rok?
Nie wiedział.
Powoli odzyskiwał rozsądek.
Mało brakowało, a byłby się poddał. Pozwoliłby unieść się temu, co
zdawało się niemożliwe do zmienienia.
Ona go w jakiś sposób ochroniła. Ona przypomniała mu to, czego nie
mógł zapomnieć, a czego nie był w stanie pamiętać.
ROZDZIAA JEDENASTY
Lipiec
- I co my zrobimy? - powiedziała Emmi cicho, przytulając głowę do
ramienia Diany. Obie kobiety siedziały na wygodnej huśtawce pod
dachem z kwiatów. Letni wieczór był jasny i bardzo piękny, w koronach
drzew zawzięcie śpiewały ptaki, a niebo było takie błękitne, że niemal
przezroczyste.
Diana zaciągała się powoli długim cygarem. Paliły je obie na zmianę,
rozkoszowały się dymem, który również przypominał im Marję.
- Nie wiem - odparła Diana raczej beztrosko. - Ale to się jakoś
rozwiąże, zobaczysz, pewnego dnia...
- Ona jest jak zaczarowana. Nigdy nie będzie lepiej. Ona ma serce z
kamienia!
Diana zachichotała, ale nie było w tym radości.
- Nie powinnyśmy były pozwolić, by sprawy zaszły tak daleko. Nie
powinnyśmy były sądzić, że to przejdzie. Naturalna rozpacz taka nie
bywa. Nie jest taka zaciekła, nie trwa tak długo.
- Minęło zbyt wiele czasu. On nie żyje. Diana skinęła wolno.
- A najgorsze, że ona także jakby nie żyła. Jest martwa. Zgubiona,
stracona dla nas.
Emmi wypuściła parę kółek dymu. Rozpływały się szybko w
powietrzu.
- No ale co my zrobimy? Co powiemy innym? Przecież oni lada
moment przyjadą.
Teraz Diana przejęła cygaro, zaczynało gasnąć.
- Powiemy po prostu, jak jest, a oni będą musieli się z tym pogodzić.
Johanny nie da się... odmienić. Nawet to, jak sądzę, nie jest w stanie jej
odmienić. I jest niebezpieczeństwo, że ona by chciała... no wiesz. Jest taka
twarda. Czasem myślę, że ona całkiem straciła serce. Tylko popatrz, co się
dzieje z Reiną... moim zdaniem Johanna maczała palce w tej grze. Arill to
nie jest chłopak, który by się bawił uczuciem.
Emmi wzięła z jej rąk cygaro i odłożyła na bok. Jakieś ptaki zaczęły
teraz krzyczeć ostrzegawczo i wkrótce też zobaczyły małego pieska
Aurory, jak się skrada w krzakach. Szykował się do polowania!
- Ona po prostu straciła godność - mruknęła Emmi z urazą. Diana
przytuliła do niej policzek.
- Takie jest życie - powiedziała cicho. - Nie zawsze sprawy układają
się tak, jak powinny. Dla nikogo z nas.
Pocałowały się czule.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]