[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sieć tkanek i natychmiast je ściśle odnotowywał, emitując mikrofale wprost do wielkiej pa-
mięci medycznej, zainstalowanej w centrum dworca. Pająk-mózgowicz osiadał swym niezwy-
kle lekkim, prawie nic nie ważącym ciałem, na głowie badanego i odnotowywał skrupulatnie
przebieg prądów mózgu. Inne naturoboty mierzyły reakcje pozostałych części ciała. Tu
poznawano podróżnika kosmicznego na wylot. Badanie było szokujące, ale za to niezwykle
delikatne, całkowicie nieinwazyjne, nadzwyczaj dokładne jak pisano o tym szumnie w prasie
i krzyczano w innych środkach masowego przekazu.
Dla mnie dotyki wprawdzie subtelnych, ale obcych, potworowatych żywych istot były
czymś szczególnie ohydnym, czymś, co wzbudzało długotrwałą lub nawet permanentną
odrazę. Może rzeczywiście były mniej agresywne od sztucznie budowanych instrumentów,
jednakże żyły. Uważałem, że używanie żywych istot do badań łamie intymność naszych ciał,
niszczy poczucie naszej odrębności, jest atakiem na indywidualność. Moje poglądy podzielali
niemal wszyscy. Niewiele tylko osób twierdziło, że kontakty z istotami, których życzliwość
wyraża się stuprocentowym wypełnianiem ważnych funkcji badawczych, może być niezwy-
kłą przyjemnością, nawet rozkoszą. Brrr!
Najgorsze były badania wstępne, w których zatrudniano najwięcej naturobotów: pają-
ków, muszek, glist, żywych drążków, węży skręcających się usłużnie w kółka uchwyty dla
rąk. Przypomniały mi się właśnie w tym momencie słowa Nimroda:
Nie wierzysz, że to porwanie z miłości.
W sali ćwiczeń trudno było w ogóle uwierzyć w istnienie uczucia, które nazwaliśmy
miłością. Rozebrałem się, drżąc z obrzydzenia i wiedząc co mnie czeka. Poddałem się. Jakże
cudowne wydały mi się owady prawdziwe, atakujące na przykład człowieka leżącego w pro-
mieniach naturalnego słońca na poczciwej, tradycyjnej trawie. Gdy ułożyłem się na białym
niezwykle wygodnym żywym łóżku, zleciały się do mnie z pojemnika umieszczonego pod
sufitem roje wielkich chrząszczy. Obsiadły moje ciało, ale ich dotyk był prawie niewyczuwa-
lny. Należały do najnowszej generacji aparatury badawczej i leczniczej. Były wytworami
inżynierii genetycznej i zarazem sztuki inżynierskiej. Stanowiły cud techniki. Niektórzy mó-
wili, że to w ogóle szczyt osiągnięć technicznych. Po ich przemarszu przez skórę wiedziało
się już prawie wszystko o powierzchni i wnętrzu ciała. Następne badania wynikały po prostu
z tych wstępnych oględzin. Docierano z kolei do miejsc w ciele określonych przez chrzą-
szcze, jako słabsze, narażone na większe ryzyko. I jeszcze jedną rolę pełniły te ohydne owa-
dy: łapkami wciskały pod skórę dziesiątki substancji, leków profilaktycznych, które w przy-
padku ich nieobecności musiano by wstrzykiwać igłami.
Musiano by wstrzykiwać igłami, powtarzałem sobie, zaciskając pięści podczas pochodu
owadów po moim ciele i dusiłem się z obrzydzenia. Wstrząsałem się po tej pierwszej przepra-
wie do innego świata. Teraz zaczynały się dalsze ćwiczenia, w których coraz większy wysiłek
pozwalał zapominać, w jaki sposób jest się badanym.
Mały robot pokazał mi, jak mam go dosiąść i zamienił się w błyskawicznie wirującą
huśtawkę. Potem wyrzucił mnie na matę, na której musiałem się zmagać z rodzajem ośmio-
rnicy, dalej były skoki, podrzuty, bieganie po uciekającym płaskim wężu. Do taktu przygry-
wała, trzeba przyznać, dość oryginalnie brzmiąca muzyka. Na srebrnej tacy w przerwach
między poszczególnymi ewolucjami trójnożny robot mechaniczny serwował napoje, w które,
wiedziałem to również, wmieszano uprzednio leki osłaniające serce, naczynia krwionośne
oraz układ mięśniowy ze względu na czekające je przeciążenia.
Następnie rozpoczynała się praca wirówek, których najbardziej nienawidziłem. Były
bowiem coraz szybsze, coraz bardziej dociskały się do mnie swymi nieco lepkimi ciałkami.
Czułem się tak, jakbym miał się lada chwila rozlecieć w kawałki. Przerzucano mnie z jednej
żywej maszyny na drugą, kręcono, windowano, zrzucano w dół. Czasem zdawało mi się, że
tracę przytomność. Krajobraz stawał się ciemny, wszystkie istoty i przedmioty zlewały się w
jedną obłą masę, nieco przypominającą mizraki. Traciłem orientację.
I nagle uczucie to mijało.
Jeszcze krótka galopada wymuszonych ćwiczeń, a potem twardy, gwałtowny sen.
Próbowałem z nim walczyć, bałem się go, bałem się utraty świadomości. Oczy zaszły
mi mgłą, zaczynały się zwidy, mieszające rzeczywisty porządek zdarzeń. Pomyślałem o tym,
jaki jestem słaby, jak łatwo człowiekowi odebrać świadomość, uczynić go niczym lub jeszcze
gorzej powolnym narzędziem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]