[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cieli wyrzucili Niemcy, stała już długo zamknięta i nie zamieszkana. Otrzymawszy od właści-
cieli, Moroniów, zapasowe klucze, Schulz z rodziną, rabin Awigdor i inni znalezli w niej
kryjówkę, która o mało nie została zdekonspirowana ogniem, rozpalonym nocą w piecu przez
ukrywających się w piwnicznych zakamarkach. Schulz opuścił schronienie, a siostra pozo-
stała nadal z Awigdorami, aż do czasu kiedy ukrywający się w willi odmówili jej schronienia,
obawiając się - zresztą nie bezpodstawnie - że mogłaby zdradzić ich i swoją obecność w cza-
sie ataku nerwowego.
Do listopada 1941 roku nadzieje Schulza były jeszcze żywe: mieszkał nadal w swym domu
przy ul. Floriańskiej, utrzymywał kontakt z Anną, rzadszy już wprawdzie i tylko listowny, ale
bardzo dla niego istotny. Dzięki temu kontaktowi chciał i potrafił - mimo biedy i zaszczucia -
prowadzić dysputy na temat sztuki, nie zobojętniały jeszcze, nie ograniczony jedynie do naj-
pierwotniejszych emocji: głodu i lęku. Pisał do Anny: Myśl o Pani jest dla mnie prawdziwym
jasnym punktem, odgradzam ją od powszednich myśli i chowam na najlepsze chwile, wieczo-
rem. Jest Pani partnerką moich wewnętrznych dialogów o sprawach istotnych dla mnie . I kie-
dy napomykał w liście: Przeczucie mówi mi, że się wkrótce jeszcze spotkamy... - wyrażał w
tym ostrożnym niedomówieniu zapowiedz swego zamierzonego wyjazdu do Warszawy, dokąd
właśnie dwudziestosześcioletnia Ania z narzeczonym wybierała się potajemnie.
Być może, że tęsknota za Anną przemogłaby lęki i opory, skłaniając Schulza - mimo
wszystko - do ucieczki w ślad za nią do Warszawy. Niestety stało się inaczej: Ania i Marek
63
nie zdążyli wyjechać. W czasie drugiego masowego pogromu %7łydów w Borysławiu, prze-
prowadzonego przez okupanta przy pomocy faszystowskiej milicji ukraińskiej w dniu 27 li-
stopada 1941 roku, zostali wraz z setkami innych wyciągnięci z domu, wywiezieni pod Tru-
skawiec, tam zamordowani i pogrzebani w masowej mogile leśnej. Ten pierwszy, inspirowa-
ny przez hitlerowców masowy mord odbył się na terenach Schulzowskiej Republiki marzeń,
w uwiecznionej przezeń scenerii dzieciństwa - gdzie zwyciężał dobroczynny urok świata,
gdzie niegrozny pozór niebezpieczeństw dodawał tylko blasku niczym nie zagrożonej egzy-
stencji. Stało się to dokładnie tam - w pięknym podtruskawieckim lesie.
To tragiczne wydarzenie wstrząsnęło Schulzem do głębi. Po tym ciosie nie podzwignął się
już do końca. Niedługo potem nastąpiło przymusowe przesiedlenie do getta. Musiał nagle
opuścić dom, w którym spędził trzydzieści kilka lat, i zamieszkać w getcie, przy ulicy Stolar-
skiej 18, w jednej izbie małego parterowego domku. Musiał pozostawić swoje rzeczy, których
nie zdołałby pomieścić w nowym miejscu zamieszkania. Wówczas postanowił ratować to, co
było dlań najważniejsze: swoje prace pisarskie i plastyczne, zapobiec ich zagładzie. Powierzył
więc swoje rysunki i rękopisy ludziom mniej zagrożonym, jakimś - jak mówił - katolikom
spoza getta . Kim byli ci depozytariusze - niestety do dziÅ› nie wiadomo.
Stan zdrowia Schulza ulegał ciągłemu pogorszeniu. Od czasu do czasu próbował jeszcze
leczyć się ambulatoryjnie w drohobyckim szpitalu, pózniej - unikając zbędnego pokazywania
się na ulicach - zaniechał leczenia. Nadszedł okres gwałtownych i częstych przeskoków od
nagłej, wzmagającej się nadziei ocalenia - do stanu zupełnego załamania.
Kiedyś spotkał go na ulicy kolega, nauczyciel państwowego gimnazjum. Schulz przygnę-
biony, ale pozornie spokojny, powiedział nagle: Do listopada mają nas zlikwidować .
Nie zrozumiałem - pisze ów kolega - ale ton jego słów zastanowił mnie i zaniepokoił.
SpytaÅ‚em: «Kogo?» «Nas - %7Å‚ydów». «Co to znaczy - zlikwidować?» PowtórzyÅ‚: «Zlikwido-
wać». ZrozumiaÅ‚em. I pózniej nieraz przypominaÅ‚em sobie ten wyraz - to jego sÅ‚owo. Przy-
pominałem sobie pogłoski, które wielokrotnie zjawiały się i znikały wśród nieżydowskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]