[ Pobierz całość w formacie PDF ]

już się zbliża, że zaraz nastąpi. Gdy tylko ucichną dzwięki organów, gdy
się rozwieje dym kadzidła, ludzie zaczną opuszczać kościół. Będą
wychodzić pojedynczo i grupami, na ulicy wdadzą się w pogawędki;
będą mówić o modzie, o zaopatrzeniu i o wojnie, ale przede wszystkim 
i to właśnie napawało Ewelinę rozkoszą  będą mówić o niej. O tym,
że kiedyś, wcale nie tak dawno, przez nikogo niezauważana, siadywała
z mężem w półmroku bocznej kaplicy. A dziś? Dziś zasiadła wśród elity
miasta, obok swego szwagra, miejscowego komendanta Gwardii Hlinki,
ramię w ramię ze starostą, komendantem żandarmerii i dyrektorem
banku. O takim zaszczycie mogła dotychczas jedynie marzyć. A to
pociągnie za sobą dalsze zaszczyty, nieokreśloną jeszcze, lecz
niesłychanie nęcącą pozycję w hierarchii społecznej.
Rozfalowane dzwięki cichnących organów wypłynęły aż na ulicę
i zmobilizowały żebraka siedzącego na chodniku przed kościołem.
Poprawił umieszczony między kolanami wyrudziały, odwrócony do góry
dnem kapelusz, wysunął czubek języka i przyłożył do spierzchniętych
warg drewnianą piszczałkę. Długie włosy spływały mu po obu stronach
ziemistej twarzy aż na ramiona. Gdy się lekko na moment podzwignął,
by znów usiąść ze skrzyżowanymi nogami, tuż pod szyją błysnął mu
żelazny krzyż. Zaczął wygrywać ckliwą melodię, natrętnie wdzierającą
się w uszy. Gdyby szrapnel nie wyłupił mu oczu, ze swojego miejsca
pod murem kościoła mógłby widzieć mnóstwo nóg, zastępy nóg
defilujących mu nad głową. Ostre dzwięki piszczałki zawodziły
żałośliwie nad odświętnie wystrojonym tłumem.
Ewelina była w siódmym niebie, co krok bowiem spotykała się
z przejawami głębokiego szacunku. Była pewna, że ukłony
przechodniów adresowane są nie tylko do jej siostry. Uwieszona
ramienia Rużeny Kolkockiej uśmiechała się promiennie, chwilami, gdy
odsłaniała zęby, trochę drapieżnie, to znów z wdziękiem, gdy
powracająca fala szczęścia żłobiła jej w policzkach dwa urocze dołeczki.
Uwierzyła, że sama sobie zawdzięcza osiągnięcie tego uczucia
błogostanu. Pod suknią z przejrzystego materiału rysowały się jej
ponętne kształty, suknia falowała wokół masywnych łydek. Białą
torebkę trzymała niedbale pod pachą, a palcami lewej ręki, chociaż było
bezwietrznie, ustawicznie dotykała ronda słomkowego kapelusza, jak to
robiła małżonka dyrektora banku. Ochoczo, choć nieco z wysoka,
okazywała szczerą życzliwość wszystkim, którzy odnosili się do niej
inaczej niż dotychczas. Szły powoli wzdłuż straganów na rynku, wśród
tłumu promenującego w dwóch przeciwnych kierunkach. Ewelina
obejrzała się, czy mężowie idą za nimi. Szli krok w krok, jak to jest
w zwyczaju u spokrewnionych rodzin. Markus Kolkocky w eleganckim
mundurze i butach z błyszczącymi cholewami, a obok niego bardziej
niepozorny i trochę osobliwie ubrany Antoni Brtko. Wachlował się
zdjętym z głowy dęciakiem, bo w kamizelce i sztywnym kołnierzyku
pocił się okropnie. Dręczył go problem, czy witać spotkanych
znajomych podniesieniem prawicy, jak szwagier Markus, czy
po cywilnemu, uchyleniem kapelusza. Całe szczęście, że mógł się
wykazać przed żoną takim bogactwem. Pal diabli, że lakierki cisną,
aż mu się słabo robi. Grunt, że są nowe. Rozalia Lautmanowa zapewniła
go pod słowem honoru, że nieboszczyk Heinrich tylko raz miał je
na nogach, a przy tym nie ruszył się tego dnia z domu, bo czuł się
nieswój. Biedak, kupił je sobie do trumny, ale jej szkoda było
zakopywać nowe lakierki w czarnej ziemi razem z nieboszczykiem.
Zresztą byłoby to niezgodne ze zwyczajem. Co jest martwe, niechaj
będzie i nagie  a równie dobrze można to odwrócić. Brtko zmilczał
o tym wszystkim przed Eweliną. Przytaskał wczoraj wieczorem teczkę
wypchaną prawie nową odzieżą, parasol i omotane sznurkiem kartonowe
pudełko. Nawet Ewelinie odjęło mowę, gdy ujrzała te trofea, a zwłaszcza
gdy Brtko wyjął słomkowy damski kapelusz w doskonałym stanie
i pantofle na wysokich obcasach. Teraz pomachała mu radośnie ręką,
a odwróciwszy się do siostry, zapytała:
 Widzisz, jaki z mojego Tonika zrobił się elegant?
 To dopiero początek, złotko, zobaczysz, jak się dorobicie.
 Mówisz serio?  spytała Ewelina z twarzą zwróconą
ku wystawie, w której majaczyło odbicie jej sylwetki. Także Rużena
skorzystała z okazji i poprawiła sobie kapelusik. Niemal jednocześnie
spostrzegły dyrektora banku Hrenka. Dzwigając przed sobą pokazny
brzuszek, kroczył w towarzystwie dziecięcia i wysztafirowanej małżonki
w fałdzistej pelerynie.
 Coś strasznego  rzuciła półgębkiem Rużena, pan dyrektor
zamiótł kapeluszem w głębokim ukłonie, a panie uśmiechnęły się
do siebie.
 Wygląda jak żona nocnego stóża  prychnęła Ewelina.
 Cii  syknęła Rużena.
Przy aptece skręciły w kierunku korsa. Dzwony biły w rytm ich
kroków. Przechodziły wśród ludzi jak tryumfalnym szpalerem.
Zebrało się tu pół miasta. Barwne suknie, sporo cytrynowego
i seledynowego, ale przeważały kolory różowy i żółty, kobiety pulchne
nad szczupłymi, ekstrawaganckie kreacje nad skromnymi sukienkami.
Nie brakło też strojów ludowych, lecz najwięcej było wszelkiego rodzaju [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pomorskie.pev.pl
  • Archiwum

    Home
    Winston Anne Marie Ryzykowna gra Dziewczyny z ulicy Bursztynowej 04
    Antonio Gómez Rufo Si Tu Supieras
    hume dav
    Hitchcock_Alfred_ _PTD_34_ _Tajemnica_spotkania_MaśÂ‚ych_Urwisów
    Walter Jon Williams Metropolitan
    MdśÂ‚ośÂ›ci Jean Paul Sartre
    Roberts Alison Medical Duo 493 Zatć™pcza matka
    Lis Tomasz Co z_ta_Polska_by_adam xyz
    Learningexpress Express Yourself
    Harry Turtledove The Case Of The Toxic Spell Dump
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl