[ Pobierz całość w formacie PDF ]
młodszego rodzeństwa opieka nad dziećmi w różnym wieku. I ta jej umiejętność okazała się
być nie tylko zródłem utrzymania, ale i najlepszym posagiem. Jedna z sąsiadek przyniosła
bowiem wiadomość, że zamożna rodzina z Warszawy poszukuje opiekunki dla dziecka. Ową
rodziną okazał się być wdowiec z kilkuletnią córeczką. Dziewczynka niemal od samego
początku przylgnęła do Zosi, a i Zosia nie potrzebowała wiele czasu, by pokochać to dziecko.
Codziennie pokonywała drogę pomiędzy Wiśniewem a Warszawą, starając się przyjeżdżać jak
najwcześniej i wyjeżdżać na noc do Wiśniewa możliwie najpózniej. Ponieważ dzieckiem
zajmowała się również jego babcia, Zosia zdołała znalezć dla siebie tyle czasu, by w ciągu trzech
lat skończyć gimnazjalne kursy dla panien i zdać małą maturę. Przez te trzy lata zdążyła też
zakochać się w ojcu swojej podopiecznej, starszym od Zosi o kilkanaście lat. Dziś trudno już
rozstrzygnąć, czy uczucie było obustronne, czy też wdowiec szukał jedynie odpowiedniej matki
dla swojego dziecka. Tak czy owak trafił dobrze, bo Zosia kochała dzieci i małą dziewczynką
zajęła się z takim oddaniem, jakby było to jej własne dziecko. Pobrali się tuż przed wybuchem
wojny. I od tej pory Zosia stała się Zofią. Tak właśnie mówił o niej i tak się do niej zwracał jej
mąż. O dziwo, per Zosieńko zwracał się do niej jedynie wtedy, gdy chciał być uszczypliwy:
Czy nie mogłaś, Zosieńko, wcześniej pomyśleć, zanim to zrobiłaś? Celował w takich uwagach na
rodzinnych przyjęciach, czekając, aż ciotka coś opowie, po czym wtrącał się: Skończyłaś,
Zosieńko? To teraz pozwól, że ja to mądrzej wytłumaczę. Godziła się na podobne uwagi bez
szemrania pewnie dlatego, że uważała go za osobę bardzo mądrą. Był dla niej prawdziwą
wyrocznią. Może powodowała to różnica wieku, a może także i to, że szczycił się
przedwojennym wykształceniem wyższym, i to w liczbie dwóch ukończonych fakultetów,
filozofii i chemii, a ona cóż była jedynie panienką z małą maturą. Dlaczego jednak także nikt
inny z rodziny nigdy nie zwrócił mu uwagi, tego już zrozumieć do dziś nie potrafię.
Właściwie nie mogła narzekać. Jej mąż Józef, zwany przez wszystkich pieszczotliwie
Ziuczkiem, pochodził z rodziny złotników i cała moja familia uważała go za doskonałą partię. On
sam zresztą, jako przedwojenny nauczyciel, zarabiał bardzo dobrze. W okresie międzywojennym
wykształcenie było bowiem w cenie, a nauczyciele cieszyli się szacunkiem i prestiżem
społecznym. Ciotka Zofia opływała więc w dostatki, kolekcji biżuterii inne siostry mogły jej
tylko zazdrościć, a do pomocy miała dochodzącą codziennie gosposię i ten zwyczaj zachował się
także po wojnie już w PRL-u. A mimo to nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Ciotki
plotkowały, że to dlatego, że on nie chciał mieć więcej dzieci. Nie chciał ich mieć nawet wtedy,
gdy jego jedyna córeczka z poprzedniego małżeństwa zginęła na warszawskiej ulicy ugodzona
przypadkowym odłamkiem podczas powstania. Więc ciotka Zosia do końca swoich dni nosiła ten
smutek w kącikach warg i w wyrazie swoich brązowych oczu. I z nią także nie bardzo lubiłam się
witać i żegnać, bo przytulała mnie zawsze jakoś tak... łapczywie, jakby nie widziała mnie od lat
albo żegnała na zawsze.
Jak tylko sięgam pamięcią, w domu ciotki Zofii wszystko zawsze kręciło się wokół wujka
Ziuczka. Nie mając się o kogo troszczyć, ciotka troszczyła się o niego. Przez cały dzień
przygotowywała frykasy, które podstawiała mu pod nos, gdy wracał z pracy i gdy już założył
podane mu przez nią kapcie, i poprawiała po gosposi poprasowane wujkowe koszule albo
polerowała jego spinki do mankietów. Wieczór zaliczała do udanych, gdy po przedłużającym się
w nieskończoność obiedzie, z przystawkami przed i deserami po, wujek zasiadał do pianina i
grał. Oznaczało to bowiem, że jest w doskonałym humorze. Z czasem wujek awansował w mojej
rodzinie na kogoś w rodzaju jej nestora. Nie tylko z powodu wieku (był zaledwie o kilka lat
młodszy od swej teściowej babci Tekli), ale głównie z racji swojego wykształcenia i swojej
apodyktycznej natury, dzięki której potrafił wszystkim narzucać swoje zdanie. W każdej niemal
ważniejszej sprawie należało się poradzić wujka, a on sam te swoje rady traktował jak wyrocznię.
Utarł się zwyczaj, że młodsze ciotki na powitanie całowały go w rękę, które to hołdy traktował z
taką samą oczywistością jak niejeden koronowany satrapa. Mnie ten obyczaj wydawał się
irytujący i starałam się go unikać jak ognia, ale nikt z moimi odczuciami się nie liczył, wszak
byłam tylko dzieckiem. Do tego podobno dzieckiem krnąbrnym, którego wychowanie wymagało
wyjątkowych talentów. W rodzinie mówiono o mnie to półdiablę weneckie , a ja, choć
spokojnie przystawałam na określenie półdiablę , rozumiejąc, że całe diablę będę mogła być
dopiero gdy dorosnę, to jednak nie potrafiłam zrozumieć, co do tego wszystkiego ma Wenecja.
Jednak jakoś nikt nie kwapił się, by mi to wytłumaczyć. Wujek Ziuczek natomiast w sytuacjach,
gdy coś nabroiłam, zwykł był mówić, że zachowuję się jak Nabuchodonozor. Oczywiście także
nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, a samo nauczenie się tego imienia zajęło mi mnóstwo czasu.
Nie bardzo się jednak tym określeniem przejmowałam, bo brzmiało dla mnie niczym imię
jakiegoś potężnego czarnoksiężnika. Miałam nawet całkiem mylne przekonanie, że wujek
wymawia je z jakimś dziwnym, bojazliwym szacunkiem. Dopiero wiele lat pózniej dowiedziałam
się, że Nabuchodonozor był babilońskim władcą, który pod koniec życia postradał zmysły i
zachowywał się jak zwierzę, bo wydawało mu się, że jest nie człowiekiem, lecz świnią. Z całą
pewnością więc nie było to określenie pochlebne.
Wujek w ogóle miewał dziwaczne, czasem wręcz niemiłe czy uciążliwe pomysły. Bywał
też nieprzyjemny i potrafił boleśnie dopiec jakimś sformułowaniem czy powiedzeniem. Ciotce,
nie przepadającej za kotami, kupił w prezencie kota abisyńskiego i wymyślił mu imię Babalui.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]