[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Raszid czekał w kolorowym autokarze. Mariam nie widziała go z miejsca,
w którym stała z Dżalilem, przy tylnym zderzaku, dostrzegała jedynie smużkę
dymu z jego papierosa wijącą się przez otwarte okno. Wokół nich ludzie ściskali
się za ręce i żegnali, całowali Koran i podawali go sobie. Bosonodzy chłopcy
biegali między podróżnymi, z twarzami skrytymi za tacami z gumą do żucia i
papierosami.
Dżalil opowiadał jej, że Kabul jest tak pięknym miastem, iż cesarz Babur
prosił, by go tam pochowano. Mariam wiedziała, że za chwilę zacznie mówić o
ogrodach Kabulu, sklepach, drzewach i powietrzu, aż nadejdzie czas odjazdu,
Mariam wsiądzie do autobusu, a on będzie szedł obok, machając radośnie ręką i
wszystko zostanie mu oszczędzone.
Mariam nie mogła na to pozwolić.
- Kiedyś cię wielbiłam - powiedziała.
Dżalil przerwał w połowie zdania. Splatał i rozplatał ręce.
Między nimi przeszła młoda para rozmawiająca w języku hindi - żona
kołysząca chłopca i mąż ciągnący walizkę.
Dżalil był wdzięczny, że im na chwilę przerwali. Przeprosili, a on
uśmiechnął się uprzejmie.
- W czwartki siedziałam całymi godzinami, czekając na ciebie.
Zadręczałam się myślą, że coś się stanie i się nie pojawisz.
- To długa podróż. Powinnaś coś zjeść. Powiedział, że kupi trochę chleba
i koziego sera.
- Myślałam o tobie przez cały czas. Modliłam się, abyś żył sto lat. Nie
wiedziałam, nie wiedziałam, że się mnie wstydzisz.
Dżalil spojrzał pod nogi i jak przerośnięte dziecko kopał coś czubkiem
buta.
- Wstydziłeś się mnie.
- Odwiedzę cię - wyszeptał. - Przyjadę do Kabulu i cię odwiedzę.
Pójdziemy...
- Nie. Nie - powiedziała Mariam. - Nie przyjeżdżaj.
Nie spotkam się z tobą. Nie waż się przyjeżdżać. Nie chcę więcej o tobie
słyszeć. Nigdy. Nigdy.
Spojrzał na nią zranionym wzrokiem.
- Dla mnie wszystko między nami jest skończone. Możesz się teraz ze
mną pożegnać.
- Nie odjeżdżaj w taki sposób - poprosił cichym głosem.
- Nie miałeś nawet tyle przyzwoitości, by dać mi czas na pożegnanie z
mułłą Faizullahem.
Odwróciła się i ruszyła w stronę autokaru. Czuła, że za nią idzie. Kiedy
doszła do pneumatycznych drzwi, usłyszała za plecami jego głos.
- Mariam dżun.
Weszła po schodkach i choć kątem oka widziała, że Dżalil idzie
równolegle do niej chodnikiem, nie spojrzała przez okno.
Doszła na tył autobusu, gdzie siedział Raszid z jej walizką pod nogami.
Nie spojrzała, gdy Dżalil przycisnął dłoń do szyby ani gdy stukał w nią palcami.
Kiedy autobus ruszył, nie spojrzała, by popatrzeć, jak biegnie obok niego. A gdy
autokar już odjeżdżał, nie odwróciła się i nie patrzyła na jego malejącą sylwetkę
znikającą w chmurze spalin i dymu.
Raszid, który zajął miejsce przyoknie oraz środkowe, położył swoją
ciężką dłoń na jej dłoni.
- No już, dziewczynko. Już. Już - powiedział. Wyglądał przy tym przez
okno, jakby jego uwagę przykuło coś bardziej interesującego.
9.
Do domu Raszida dojechali wczesnym wieczorem następnego dnia.
- Jesteśmy w Deh-Mazang - powiedział. Stali na zewnątrz, na chodniku.
Raszid w jednej ręce trzymał walizkę Mariam, a drugą otwierał frontową
drewnianą bramę. - W południowo-zachodniej części miasta. Niedaleko jest zoo
i uniwersytet.
Mariam pokiwała głową. Wiedziała już, że choć go rozumie, musi być
skupiona, kiedy Raszid mówi. Nie była przyzwyczajona do kabulskiego akcentu
farsi ani do przebijającego przezeń akcentu paszto, języka jego rodzinnego
Kandaharu. On z kolei nie miał żadnych kłopotów ze zrozumieniem jej
herackiego farsi.
Mariam szybko rzuciła okiem na wąską, ubitą drogę, przy której stał dom
Raszida. Wszystkie domy były ciasno do siebie przyklejone i miały wspólne
ściany, a także małe ogrodzone murami podwórka od frontu, które oddzielały je
od ulicy.
Większość domów miała płaskie dachy i była zbudowana z wypalanych
cegieł, niektóre z gliny o tym samym zakurzonym kolorze co góry okalające
miasto. Po obu tronach drogi biegł oddzielający ją od chodnika rynsztok.
Płynęła nim zamulona woda. Mariam zobaczyła stosy śmieci z krążącymi nad
nimi muchami, które zalegały tu i ówdzie ulicę. Dom Raszida był dwupiętrowy.
Mariam od razu zauważyła, że niegdyś musiał być niebieski.
Kiedy Raszid otworzył bramę, Mariam znalazła się na małym
zaniedbanym podwórku, na którym rosły kępki pożółkłej trawy.
Po prawej stronie z boku stał wychodek, a po lewej znajdowała się
studnia z ręczną pompą, i rósł rząd obumierających młodych drzewek. Obok
studni była szopa na narzędzia, a pod ścianą stał rower.
- Twój ojciec mówił, że lubisz łowić ryby - powiedział Raszid, gdy szli
przez podwórko w stronę domu. Mariam dostrzegła, że za domem nie ma
żadnego ogródka. - Na północ stąd są doliny. Rzeki pełne ryb. Może któregoś
dnia tam cię zabiorę, Otworzył frontowe drzwi i wpuścił ją do domu.
Dom Raszida był dużo mniejszy niż dom Dżalila, ale w porównaniu z
kolbą Mariam i Nany był to prawdziwy pałac. Był w nim hol, salon i kuchnia,
gdzie Raszid pokazał jej garnki, rondle, szybkowar i naftowy isztop. W salonie
stała skórzana sofa w kolorze pistacjowym. Na jednym jej boku widać było
niedbale zszyte rozdarcie. Zciany były gołe. Stał tam też stół, dwa trzcinowe i
dwa rozkładane krzesła, a w kącie czarny żeliwny piec.
Mariam stała pośrodku salonu i rozglądała się. W kolbie mogła dotknąć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]