[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gorącym podziemiem, pełnym zapachu mydlin, jechał na Montparnas-se. Na tarasach
kawiarni, pod zadrukowanymi okapami kolorowych markiz, w dojmującym, wilgotnym
chłodzie nocy siedzieli wokół żelaznych piecyków ludzie ubrani w letnie palta,
jakby spełniając nieodparty nakaz uświęconej obyczajem udręki, i pili białą kawę
albo piwo. "To jest nocne życie Paryża" - myślał zjadliwie Zenon, który także
nie miał pieniędzy na inne. Wchodził przez taras do wnętrza kawiarni i w
zadymionej, secesyjnym mahoniem i lustrami wyłożonej sali, wśród sennych
dziewcząt, zmarzniętych i głodnych, wynajdywał sobie jakąś przygodę. Tak było.
Wystarczyło przecież, gdy stosunek do tych "upadków" był właściwy. Odbywały się
niejako poniżej rzeczywistości, nie dosięgały poziomu, na którym przemilczenie
staje się kłamstwem. Pozostawały w podziemiu życia, już w samym założeniu
uważane za niebyłe.
Ale ta Justyna dzisiaj nie dała się już podciągnąć pod tę kategorię. Tutaj
właśnie, w tym samym mieście, zaraz w dniu przyjazdu, niejako na samym wstępie
do nowego kursu życia - to była grubsza sprawa. Romans, który trwał już przedtem
i ostał się wobec wszystkiego. A teraz wracał tylko w swą dawną, boleborzańską
kolej, chciał dalej istnieć.
Złorzecząc sobie, Zenon wreszcie powtórnie wybrał się z domu. W sieni na dole
zawiesił klucz od pokoju na haczyku z numerem szóstym, odpowiedział na ukłon
służącego, który wiedział, i wyszedł ulicą w lewo na plac Narodowy. Wieśniacy
zaprzęgali już konie do pustych wózków i zjeżdżali z targu, zostawiając na bruku
śmiecie, nawóz i słomę. Pogięte filary hali targowej, żółta barokowa fasada
kościoła, wszystko stało w suchym, oślepiającym świetle nadchodzącego południa.
Zenon poszedł przez plac stroną cienistą i mijając szereg wystaw sklepowych z
lampami, żelastwem, mąką i kaszą albo materiałami piśmiennymi przedostał się na
ulicę Zwiętojańską. We wspaniałym gmachu, niegdyś zniszczonym i mieszczącym
gimnazjum męskie, rezydował teraz Czechliński, od dwóch miesięcy piastujący
urząd starosty. Gmach wyglądał istotnie imponująco, rozległe perspektywy
korytarzy lśniły od stiuków, wielkich szyb okiennych i biało lakierowanego
drzewa, a snujący się po nich i wyczekujący na coś kmiotkowie razili na tym tle
i wydawali się tu wcale niepotrzebni. Zenon został przyjęty w gabinecie, który
był raczej salą, umeblowaną nowo-
91
cześnie pięknie politurowaną brzozą. Zza wielkiego biurka wit;
go bardzo łaskawie Czechliński i pokrótce opowiedział, jaką jeg mianowanie
zrobiło przykrość i komu, kto nie chciał wprost tem uwierzyć, kto się oburzał, a
kto zrobieniem dobrej miny pokr swe głębokie upokorzenie. Jak zwykle - i tutaj
sprawa dała a zrobić dlatego, że ktoś chciał drugiemu wejść w drogę, a sar
zarazem na coś innego liczył, myślał, że robi dla siebie, a w istoci przygotował
wszystko dla Czechlińskiego. W odpowiedniej chwi powiedziało się dwa słowa,
gdzie trzeba, i kawał się udał. Rzecz konkretną, dla której chciał widzieć
Zenona, była propozycja, ab Zenon został redaktorem "Niwy". Jednocześnie Zenon
dowiedzie się, kto będzie tym zdziwiony, kogo z tego powodu spotka zawói i
wreszcie kto zrobi wszystko, aby do tego nie dopuścić. Przysta oczywiście z
radością i nawet próbował stawiać pewne swoje wniosk Ale Czechliński szybko temu
zapobiegł, upewniając Zenona, ż może na nim polegać z całkowitym zaufaniem. Co
zaś do szczegółów to będą mieli jeszcze na to dosyć czasu.
Ten nowy awans skierował myśli Zenona w inną stronę i nawę jakby przerzucił go w
inną rzeczywistość.
Było to życie razem z Elżbietą, jakieś małe wnętrze własne, okupio ne pracą i
odpowiedzialnością. Zapragnął wyrwać ją z warunków w których się męczy, z
ponurego domu, od zdziwaczałej ciotki uczynić wszystko, żeby jej było dobrze.
Czymś ją obdarować, ucieszyć po prostu coś jej kupić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]