[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kieszenie i puste żołądki.
- A masz ma mu to za złe?
- Oczywiście, że mam! - odrzekła Rowena. - Z tego
powodu moje rodzeństwo nie odżywia się najlepiej, co może
mieć niekorzystny wpływ na ich prawidłowy rozwój. Poza
tym bardzo pilnie potrzebuję pieniędzy na coś niezmiernie dla
mnie ważnego.
- Na nową suknię? - zauważył markiz. Zamierzał ją
sprowokować i w pełni mu się to udało.
- Byłam pewna, że nie ma pan o mnie zbyt dobrego
zdania - powiedziała lodowato. - Ale jeśli sądzi pan, że
podczas gdy moja rodzina cierpi niedostatek, ja mogłabym
myśleć o strojach, to jest pan w dużym błędzie!
Markiz wybuchnął śmiechem i Rowena się zorientowała,
że chciał jej po prostu dokuczyć.
- Przepraszam - rzekł pojednawczo. - Ale nie mogłem
oprzeć się pokusie, aby ujrzeć ten błysk świętego oburzenia w
twoich oczach! Chyba musisz przyznać, że z tej potyczki to ja
wyszedłem zwycięsko.
- Jest pan obrzydliwy! - zawołała wzburzona dziewczyna.
- Mimo to powiesz mi, na co tak pilnie potrzebujesz tych
pieniędzy?
- Chcę posłać Marka do szkoły - odrzekła po prostu
Rowena.
- Mark, Lotty, Hermiona! - zawołał markiz. - Czy nigdy
nie myślisz o sobie, Roweno?
- Właśnie teraz o sobie myślę - powiedziała. - Serce mi
pęka, kiedy widzę, że Mark wyrasta na ignoranta i że brak mu
towarzystwa rówieśników. Czy uwierzy pan, że w okolicy nie
ma ani jednego chłopca w wieku dwunastu lat, z którym
mógłby się zaprzyjaznić? - Westchnęła głęboko i dodała; - To
głupie pytanie. Skąd miałby pan o tym wiedzieć? Wszystko, o
co proszę, to aby nie dał pan papie tego, co jest mu winien, ale
przekazał mnie. Każdy pens z tej kwoty będzie przeznaczony
dla mojego brata.
- Sądzisz, że będzie to wystarczająca suma, aby pokryć
koszty przyzwoitej szkoły? - zapytał markiz.
- Nie. Oczywiście, że nie! - odrzekła Rowena. - Nie
spodziewam się aż tyle, nawet od kogoś takiego jak pan. Ale
ja cały czas oszczędzam. Poza tym myślę, że kiedy już pan nas
opuści i nie będę tak zajęta, mogę spróbować zarobić trochę
pieniędzy.
- W jaki sposób? - zdumiał się markiz.
- Prawdę mówiąc, to co wymyśliłam, zawdzięczam panu -
wyznała Rowena. - Mieliśmy tyle owoców, że z tego co
zostało, zrobiłam przetwory.
- Bardzo mądrze.
- Myślałam, że wystarczy nam tego na całą zimę - dodała
Rowena. - Ale w ubiegłym tygodniu żona pastora zapytała
mnie, czy nie podarowałabym trochę na kiermasz
dobroczynny. Dałam dwa słoiczki: jeden brzoskwiń, drugi
renklod. I niech pan sobie wyobrazi: zostały sprzedane po
szylingu za sztukę! - Głos Roweny drżał z emocji, a oczy
lśniły radością. - Po szylingu! Pastorowa twierdziła, że
mogłaby ich sprzedać znacznie więcej.
- Nie może być! - zawołał markiz, obserwując ją z
zainteresowaniem.
- Sad jest zaniedbany i owoce niezbyt duże. Być może
dlatego, że drzewa są już stare. Ale śliwki i pigwy obrodziły, a
pózniej będą jeszcze jabłka. Jeśli zrobię z nich dżemy i
kompoty według specjalnej receptury mojej mamy, myślę, że
znajdą nabywców. - Rowena skończyła mówić i patrzyła na
markiza, jakby czekała, co na to powie.
Nie spuszczając z niej oczu markiz odezwał się:
- Ciekaw jestem, czy za parę lat myśl, że możesz
otrzymać szylinga za słoiczek dżemu, będzie cię tak samo
ekscytować jak dziś.
- Może, gdy nie będzie to sprzedaż dobroczynna, nie
uzyskam tak wiele.
- To prawda - zgodził się markiz.
Widząc wesołe ogniki w jego oczach, zorientowała się, że
nie mówi poważnie.
- Bawi to pana - zawołała z oburzeniem. - Wiem, że to
wszystko brzmi dla pana idiotycznie, ale od tego zależy cała
przyszłość Marka.
- Nie śmieję się z tych planów, Roweno - rzekł markiz. -
Myślę, że są godne najwyższego podziwu. To, co czuję
naprawdę, to zazdrość. Zazdroszczę ci entuzjazmu. Nie
pamiętam, kiedy ostatnio się czymś tak entuzjazmowałem.
- Przypuszczam, że drzewem genealogicznym pańskiego
rodu! - zauważyła złośliwie Rowena.
- Jak słusznie zauważyłaś, drzewo genealogiczne mojej
rodziny rzeczywiście mnie ekscytuje, ale z pewnością nie do
tego stopnia, jak ciebie myśl o słoiczku dżemu z pigwy.
- Ta rozmowa zupełnie nie ma sensu - zawołała Rowena
ze złością. - Proszę pana jedynie o to, aby pieniądze, które
chciał pan wręczyć memu ojcu, oddał mnie. O ile, oczywiście,
ma pan zamiar mu zapłacić.
- Mam wiele wad - odparł markiz. - Ale zapewniam cię,
że zawsze reguluję moje zobowiązania, i to niezwłocznie!
- Bardzo mnie to cieszy - zauważyła Rowena. - Wypada
mi tylko mieć nadzieję, że wynagrodzi pan papę tak, jak na to
zasługuje.
- Sądzę, że kwota stu gwinei będzie do przyjęcia - rzekł
markiz.
Oczy Roweny zrobiły się ogromne i po chwili, nie mogąc
ochłonąć ze zdumienia, wyjąkała:
- Czy ja dobrze usłyszałam?
- Powiedziałem: sto gwinei. Uznałem, że tyle są warte
usługi twojego ojca.
- Pan... nie... żartuje?
- Nie. Przysięgam, jestem śmiertelnie poważny. Spojrzała
na niego w osłupieniu, a kiedy ich oczy się spotkały, spuściła
wzrok.
- Nie możemy przyjąć tak ogromnej kwoty!
- Mam zamiar dodać do niej jeszcze dwadzieścia pięć
gwinei za nadzwyczajną opiekę, którą tu otrzymałem.
Rowena wciągnęła gwałtownie powietrze i podniosła
dumnie głowę.
- Nie prosiłam o wsparcie, milordzie.
- Proszę tego tak nie odbierać - odparł markiz. - Sir
George poinformował mnie, iż gdyby po wypadku wieziono
mnie dziesięć mil do mojego domu, rezultat mógłby się
okazać fatalny.
- To nie ma nic do rzeczy - oświadczyła Rowena. - Lekarz
na prowincji, jak panu wiadomo, nie otrzymuje takiego
wynagrodzenia.
- Prosiłaś mnie, abym zapłacił twemu ojcu tyle, ile było
warte jego leczenie.
- Ale sądzę, że to stanowczo za dużo.
- Czyżbyś uważała się za powołaną do wyrokowania w tej
sprawie.
- To... nie tak - z wahaniem powiedziała Rowena. - Kiedy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]