[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dek, a kąciki ust miał opuszczone, włosy mu się przerzedziły, talia zaś przestała
istnieć. Ale wielka miłość jest w stanie znieść takie rzeczy, to wszystko drobiazgi,
można je nawet pokochać dlatego, że należą do drogiej osoby.
Lecz Karol, brat Theresy, miał całkowitą rację. Engelbert był tchórzliwy i sła-
bego charakteru, jego brak woli i zdecydowania budził niechęć.
A jego wuj był straszny!
Kiedy brzask rozjaśnił niebo na wschodzie, Theresa wstała zdumiona, że jest
jej tak lekko i dobrze. Wszystko wydało jej się jasne, ona sama czuła się czy-
sta na duszy. Teraz dopiero dostrzegała, czym była jej miłość do Engelberta. Nie
światłem w ciemnościach, lecz ciężkim brzemieniem, wyrzutem sumienia. To, że
nigdy nie kochała Adolfa von Holstein-Gottorp, to jedna sprawa, nigdy by tego
nie potrafiła, nawet gdyby jej serce było całkiem wolne. Lecz nieustanne marze-
nie o Engelbercie w najmniejszym stopniu nie poprawiało i tak złych stosunków
w tym małżeństwie.
Teraz naprawdę zaczyna się moje nowe życie powiedziała głośno i usia-
dła na posłaniu. Po chwili wsunęła stopy w pantofle, by zejść na dół do swojej
ukochanej córki, fantastycznego zięcia i małego wnuczka, nad którego dolą krwa-
wiło jej serce, a którego kochała aż do bólu.
Naprawdę mam szczęście szepnęła nareszcie wolna od brzemienia.
Engelbert i jego potworny wuj! Możecie sobie mieć plany, jakie chcecie, teraz ja
podejmę walkę przeciwko wam, by chronić moją małą rodzinę!
Patrzyła na płonący jesienny krajobraz za oknami dworu Theresenhof. My-
94
ślała o przyszłości, robiła projekty, co uczyni dla swoich najbliższych, co zrobi
dla dworu i pracujących w nim ludzi. Nikt z jej otoczenia nie mógł cierpieć bólu
i niedostatku, bowiem ona sama otrzymała więcej, niż zasłużyła.
Mimo wszystko należą ci się podziękowania, Engelbercie! Dałeś mi Tiril.
Co prawda dla ciebie nie było to zbyt wielkie osiągnięcie i wstydziłeś się pózniej
tego, a teraz nawet nie spojrzałeś na swojego zięcia, ani razu nie zapytałeś o Tiril
czy o wnuczka. W takim razie oni są tylko moi, a tobie nie jestem winna nic!
Te ostatnie słowa powiedziała głośno, tak że zaniepokojona pokojówka pode-
szła, by zapytać, co się stało.
Zamiast odpowiedzi otrzymała od swojej szczęśliwej, roześmianej pani moc-
ny uścisk.
W listopadzie było jeszcze dość ciepło, więc jesienne wiatry, które teraz na-
stały, były zdumiewająco łagodne i niemal przyjemne.
Pewnego popołudnia już o zmroku Móri otrzymał wiadomość.
Z wielką księgą w ręce stanął przed nim Nauczyciel.
Czas się dopełnił, Móri z islandzkiego rodu czarnoksiężników. Zabierz ze
sobą obie kobiety oraz twojego synka i idz z nimi na wysokie wzniesienie nad
górnym biegiem rzeki. Twój syn otrzyma imię.
Dlaczego czekaliście z tym tak długo?
Musieliśmy zgromadzić wiedzę na temat imion, spośród których wybiera-
liśmy. Teraz nareszcie mamy właściwe.
Móri nie usiłował niczego więcej wyjaśniać, poinformował natychmiast The-
resę i Tiril, żeby się zbierały do drogi. One spoglądały na niego zmartwione, lecz
nie zadawały pytań. Tiril pięknie ubrała malca, Móri wziął go ze sobą na konia
i troje dorosłych pojechało na szczyt wzniesienia. Bardzo dobrze wiedzieli, o któ-
re miejsce chodzi, nie musieli o nic pytać.
Wichura szarpała ich ubrania i włosy. Móri trzymał synka przy sobie, osła-
niając go od wiatru. Chłopiec miał już teraz pięć miesięcy i rozpoznawał swoje
otoczenie. Na pół siedział w ramionach ojca i zerkał spod kurtki swoimi lśniącymi
czarnymi oczyma. Już dawno zauważyli, że chociaż wygląd dziecka był, łagod-
nie mówiąc, dziwny, to pod względem rozwoju intelektualnego wszystko okazało
się w porządku. I chociaż na ogół był bardzo poważnym małym człowieczkiem, to
uśmiechał się słodko za każdym razem, kiedy widział kogoś znajomego mamę,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]