[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żeby to tak wyglądało... - Powiedziałem mu o sfotografowaniu pieniędzy w
mojej sypialni.
- Nigdy nie miałeś tych pieniędzy?
- Nie. I ten rzekomy liścik od Cranfielda też jest fałszerstwem. Ale jak
możemy to udowodnić?
- Nie możecie.
- Właśnie - zgodziłem się.
- I mówisz, że ten David Oakley zrobił to zdjęcie... Przypuszczam, że nie
ucieszył się na twój widok.
- Wyraznie nie. To prawda.
- Nie do końca rozumiem, dlaczego przyszedłeś do mnie. - Skończył
jeść, odłożył równo nóż i widelec.
Kelnerzy zjawili się niczym duchy, by sprzątnąć ze stołu i przynieść
kawę. Wciąż z rezerwą czekał, kiedy płaciłem rachunek.
- Myślę, że proszę o zbyt wiele - powiedziałem w końcu. - Przecież
zatrzymałem się tu trzy może cztery razy. Nie mogę żądać od ciebie W
przyjazni albo pomocy... ale jednak, nie znam tutaj nikogo, kto mógłby nawet
zacząć to, co ty mógłbyś zrobić... jeślibyś zechciał.
- Co? - zapytał krótko.
- Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób ludzie znajdują Davida Oakleya,
gdy chcą, żeby sfałszowano dowody. Był tak uprzejmy i powiedział mi, że ma
w tym wprawę. Ale... w jaki sposób zdobywa on klientów? Kto go poleca?
Pomyślałem, że mógłbyś znalezć kogoś, kto by poudawał, że chce zlecić taką
robotę... albo że ma przyjaciela, który chce zlecić takie zadanie... rzuciłby
przynętę i zobaczył, czy w końcu ktoś mu poleci Oakleya. W takim
przypadku wiedziałby, kto.
Rozważył to. - Sądzisz, że mając taki punkt zaczepienia, mógłbyś
dotrzeć do innych osób... i być może w końcu do nazwiska, które coś dla
ciebie znaczy?
- Przypuszczam, że nie brzmi to przekonująco - powiedziałem z
rezygnacją w głosie.
- Nikła szansa - przyznał. Nastąpiła dłuższa przerwa. Potem dodał: -
Chociaż znam kogoś, kto zgodziłby się spróbować. - Po raz pierwszy
uśmiechnął się przelotnie.
- To... - Przełknąłem ślinę. - To wspaniale.
- Ale za efekty nie ręczę.
Tony wgramolił się do mnie po schodach w piątkowy ranek po
pierwszym treningu. Nalał sobie trochę whisky do kawy, którą mu podałem.
Wypił gryzącą w przełyk miksturę i skrzywił się.
- Boże - jęknął. - Ale dziś zimno w Downs.
- Dobrze, że tobie, nie mnie.
- Nie kłam - rzucił przyjacielsko. - Musisz czuć się dziwnie, nie mogąc
jezdzić.
- Zgadłeś.
Usadowił się w zielonym fotelu. - Poppy znów ma te cholerne poranne
nudności. Będę szczęśliwy, kiedy ta paskudna ciąża się skończy. Ona jest
wiecznie chora.
- Biedna Poppy.
- No... W każdym razie oznacza to, że nie pójdziemy na ten dzisiejszy
bal. Mówi, że nie wytrzyma.
- Bal?
- Bal na rzecz Funduszu Dżokejów. Przecież wiesz. Twoje zaproszenia
leżą na obramowaniu kominka.
- A... tak. Zapomniałem o nim. Mieliśmy pójść razem.
- Tak jest. Ale teraz musisz iść bez nas.
- Nie mam wcale zamiaru.
- Czułem, że nie będziesz chciał iść. - Westchnął i wypił duży łyk kawy.
- Gdzie wczoraj ganiałeś?
- Odwiedzałem ludzi, którzy nie chcieli się ze mną spotkać.
- I masz jakieś efekty?
- Niewielkie. - Opowiedziałem mu o wizycie u Newtonnardsa, u Davida
Oakleya i o prawie całej godzinie spędzonej z Andrew Tringiem...
Ponieważ droga z Birmingham do mojego domu prowadziła obok
miasteczka, w którym mieszka Andrew Tring, pomyślałem o nim. Zaraz
jednak wystąpiła pierwsza instynktowna reakcja - uciekać od niego jak
najdalej, nawet myślami. Na pewno wizyta zawieszonego dżokeja u stewarda,
który przyczynił się do jego dyskwalifikacji, nie jest powszechnie przyjętym
zwyczajem. Gdybym nie był na niego zły, nie zatrzymałbym się.
Oburzyła go moja wizyta. Sam otworzył drzwi do starego, zadbanego i
dużego dworku, więc nie miał szans, by udawać, że go nie ma.
- Kelly! Co ty tu robisz?
- Chciałbym poprosić o kilka wyjaśnień.
- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Ależ masz.
Zmarszczył czoło. Tylko wrodzone dobre maniery powstrzymały go od
zatrzaśnięcia mi drzwi przed nosem. - Wobec tego wejdz. Ale tylko na kilka
minut.
- Dziękuję - powiedziałem bez ironii i podążyłem za nim do małego
pokoju przy drzwiach wejściowych, zastawionego półkami z książkami.
Znajdowało się tam też duże biurko, trzy głębokie fotele i telewizor.
- Właściwie po co tu przyjechałeś? - zapytał, gdy zamknął drzwi. Nie
kazał mi usiąść.
Był ode mnie o cztery lata starszy; niemal takiego samego wzrostu.
Zachował dobrą kondycję z czasów, gdy jezdził na wyścigach. Zewnętrznie
był wciąż tym samym człowiekiem. Jedynie ta jego życzliwość znana z szatni
za czasów dżokeja amatora znikła chyba po drodze, kiedy tak awansował.
- Andy, czy ty naprawdę wierzysz, że ten bieg z Nokautem został
ustawiony?
- Zostałeś zdyskwalifikowany - rzekł oschle.
- Ale to zupełnie co innego niż bycie winnym.
- Nie zgadzam się.
- Zatem jesteś głupi - stwierdziłem bez ogródek. - Postradałeś resztki
rozumu.
- Dosyć, Kelly. Nie muszę tego słuchać.
Otworzył drzwi, czekał, aż wyjdę. Nie wyszedłem. Zawiedziony, że nie
udało mu się bezceremonialnie wyrzucić mnie za drzwi, zrozumiał, że musi
zająć się mną trochę dłużej. Spojrzał wściekłym wzrokiem i ponownie
zamknął drzwi.
- Przepraszam. Naprawdę jest mi bardzo przykro - zacząłem już
spokojniej. - To dlatego, że ścigałeś się ze mną przynajmniej przez pięć lat...
Pomyślałem, że nie mogłeś tak łatwo uwierzyć, że umyślnie przegrałem bieg.
Nigdy nie przegrywałem gonitw, gdy mogłem wygrać.
Milczał. Wiedział, że umyślnie nie przegrywałem biegów. Każdy, kto
regularnie jezdzi, wie, kto to robi, kto nie, i wbrew temu, co powiedział na
rozprawie Charlie West, nie byłem w tym artystą, ponieważ nie miałem
żadnego doświadczenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]