[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jak komar po mojej głowie. Ostrzegałam samą siebie, że ekipa wkrótce
się rozjedzie. Film Czerwona Azalia" będzie skończony. Zwierzchnik
wyjedzie. Przyjazna Włócznia otrzyma nagrodę. Nic więcej mi się nie
zdarzy. Moje wysiłki pójdą na marne, jak zmarszczka na powierzchni
tego jeziora. Nagły smutek spadł na mnie wewnętrznym deszczem.
Zmokło mi serce.
Leżałam na hotelowym łóżku otulona myślami o Zwierzchniku, gdy
weszła projektantka kostiumów. Miła trzydziestoletnia kobieta o twarzy
Buddy. Powiedziała, że Zwierzchnik zaprosił Przyjazną Włócznię na
pożegnalną kolację do rosyjskiej restauracji nad jeziorem. Zapro-
ponowała, żebyśmy poszły do buddyjskiej świątyni, kryjącej się w gór-
skim paśmie w zachodniej części prowincji. Mój umysł malował obrazy
Przyjaznej Włóczni i Zwierzchnika, jak siedzą razem i gawędzą. Projek-
tantka kontynuowała, że świątynia znana jest przede wszystkim z tego, że
spełnia życzenia. Co mi tam życzenia, chciałam się tylko przejść.
Kiedy patrzyło się od podnóża góry, świątynia tkwiła w chmurach.
Wiodły do niej wycięte w kamieniu schodki, tak wąskie, że mieściły tylko
jedną osobę. Wydawało się, że idzie się w kamiennej rękawiczce.
Inskrypcja na tablicy pamiątkowej głosiła, że trzeba było czterech
pokoleń kamieniarzy, żeby ukończyć te schody.
Małe, bezzębne staruszki z tobołkami drapały się na górę. Kłaniały się
nisko, bijąc głowami w stopnie przy każdym kroku.
Gdy dobrnęłyśmy wreszcie z projektantką kostiumów do bram świątyni,
była trzecia po południu. Pagodę obrastały pnącza. Powietrze było
chłodne, a wokół unosił się zapach jaśminu. Dym z ogromnego kadzidła z
brązu wił się pomiędzy wiernymi. W głębi dużego holu stał ołtarz
rzezbiony w drewnie sandałowym. Przed nim w szeregu, u stóp posągu
Buddy siedziały prymitywnie wyglądające szmaciane, kolorowe lalki.
Było ich ze trzysta. Przedstawiały mężczyzn i kobiety.
Staruszka, bezwłosa, zlana potem od stóp do głów, padła na kolana.
Twarz miała pokrytą brązowym mułem od rytualnych pokłonów.
Wyciągnęła czerwono-zieloną lalkę i długopis i napisała kilka znaków na
plecach lalki. Ustawiła ją w szeregu i kłaniała się bez końca posągowi
Buddy. Stuk jej głowy uderzającej w posadzkę pozostał mi w uszach na
długo. Podeszłam powoli do jej lalki, żeby zobaczyć, co napisała. Drogi
Boże Narodzin. Wzięłam lalkę od Ciebie, a Ty obdarzyłeś mnie
cudownym wnukiem. Teraz zrobiłam nową śliczną lalkę i chcę Ci ją
oddać. Nigdy nie będę w stanie Ci się odwdzięczyć. Twój szczery
wyznawca, matka Twoich dzieci". Palce mi dygotały, kiedy zabierałam
się do zapalenia kadzidełka. Pierwszy raz szczerze kłaniałam się
posągowi Buddy. Nie wiedziałam, czego mam sobie życzyć. Wstałam i
spojrzałam na posąg. Powiedz mi, czego mam sobie życzyć"
modliłam się. Wśród dymu wstrząsnął mną głos, płynący z mego serca.
Proszę, Buddo, daj mi siłę, daj mi siłę". W tej chwili uświadomiłam
sobie swoją słabość. To była słabość do szczególnego mężczyzny, który
wkroczył w moje życie. Wpadłam w panikę: zdałam sobie sprawę, że
moje serce tęskni za Zwierzchnikiem. Rozejrzałam się wokół próbując
znalezć projektantkę kostiumów, ale gdzieś znikła. Nagle mój wzrok
napotkał jego wzrok, wzrok Zwierzchnika. Był w tłumie, jego oczy mnie
śledziły. Odwrócił oczy, gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały.
Poruszyłam się. Mężczyzni i kobiety ze szmacianymi lalkami w rękach
tłoczyli się do środka. Kłaniali się, czynili to z całkowitym poddaniem
się, nie zważając na to, że nie są sami. Szmer modlitw rozchodził się i
mieszał ze śpiewami mnichów. Wpłynęła kolejna fala ludzi. Coraz więcej
szmacianych lalek przed ołtarzem. Odgłos padania na kolana rozlegał się
głośno jak bicie w bębny. Ludzka rzeka porwała mnie za ołtarz, gdzie
znajdowała się ściana z tysiącem posążków proroków Buddy. Scenę
wypełniały malowane ceramiczne chmury: pod stopami proroków, na ich
dłoniach, wokół głów. Jeleń w biegu z czerwoną wstążką na szyi,
trzcinowy koszyk brzoskwiń. Długa do ziemi biała broda kołysała się w
powiewach wiatru. Prorocy uśmiechali się tajemniczo. Odwróciłam się,
bo moja cała istota została wchłonięta przez jakieś spojrzenie, spojrzenie
spoza moich pleców, jego spojrzenie, Zwierzchnika. Umysł zaginął w
chmurach. Ręka sięgnęła do tyłu, ku niemu, jakby działała sama, zgodnie
z jej własną wolą. Wciągało mnie to. Ręka płynęła przez ciała tłumu i
nagle poczuła dotyk drugiej ręki. Nie patrząc wiedziałam, że to on.
Spoglądałam na posążki proroków Buddy słysząc, jak moje serce płacze z
radości. Tłum zafalował, ręka puściła. Odwróciłam się, żeby spojrzeć.
Stał, niecały metr ode mnie, jak przygwożdżony, patrząc na mnie. Był
śmiertelnie blady. Wszystko przede mną jaśniało i znikało, oprócz jego
świetlistych, migdałowych oczu. Jeleń z czerwoną wstążką zerwał się do
biegu, brzoskwinie zwieszały się nisko i kołysały się na gałęziach,
prorocy nie przestawali się uśmiechać. Pojawiło się dwóch mężczyzn w
mundurach strażników. Ruszyli przez tłum i podeszli do niego. Mówili
coś, rozglądając się dookoła. Pytali, czy nic mu nie jest. Niecierpliwie
machnął ręką i pokazał im,
żeby zeszli na dół. Mężczyzni byli uprzejmi, ale nie odeszli. Stali jak
przymurowani. Spojrzał w niebo, podniósł w górę brodę. W mig-
dałowych oczach zobaczyłam bezgraniczny smutek.
Pokazała się projektantka kostiumów. Narzekała na moją ślamazar-ność.
Powiedziała, że złożyła swoje życzenie i teraz czuje się lepiej.
Zaproponowała, żebyśmy weszły do ciemnej jaskini, Jaskini %7łółtego
Smoka. Podobno miliony lat temu zdechł tu smok i wąski tunel we-
jściowy do jaskini to jego wnętrzności.
Jaskinia była zatłoczona, zapchana ludzmi trzymającymi w dłoniach
jaśmin, kobietami w jaśminowych naszyjnikach i z jaśminem we wło-
sach. Zauważyłam nagle, że Zwierzchnik idzie za mną. Strażnicy go nie
odstępowali.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]