[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i wasali Zamku Malvern! Sir Hugh i jego drużyna prędzej trafią do nieba, niż
przebiją się przez nas.
— Więc ruszajmy w imię Boże!
Brian dosiadł konia i ruszył wzdłuż grobli. Jim stanął obok wielkiego białego
rumaka.
— . . . nie masz żadnych zastrzeżeń? — Danielle prowokowała Dafydda.
— Nie — smutno odpowiedział łucznik. — Prawdę powiedziawszy, w tym
ogarniającym mnie chłodzie mieściła się też obawa, że będziesz przy mnie, gdy
nadejdzie rozstrzygająca chwila. Ruszajmy więc.
Oboje szli za Jimem i Brianem, a w ich głowach zaczynała pobrzmiewać in-
tymna nuta. Nie mówili na tyle cicho, by Jim nie mógł — wytężając smocze uszy
— usłyszeć, o czym rozmawiają, ale wystarczająco cicho, by nie musiał zwracać
na nich uwagi. Aragh biegł kłusem po drugiej stronie Blancharda.
— Dlaczego jesteście tacy posępni obaj? — spytał. — Taki piękny dzień do
zabijania.
— Chodzi o twierdzę i to, co się w niej znajduje — odparł Brian krótko. —
Ruszamy przeciw czemuś, co sięga do naszych dusz.
— Tym więksi z was głupcy, że macie te bezużyteczne, zawadzające dusze —
warknął Aragh.
— Szlachetny wilku — rzekł groźnie Brian — nic z tego nie rozumiesz, a ja
nie jestem w nastroju, by ci tłumaczyć.
Kontynuowali podróż w milczeniu. Powietrze było nieruchome, a dzień zda-
wał się z trudem nadążać za upływem czasu. Powoli zaczynali dostrzegać hory-
zont — szaroniebieską linię, wzdłuż której morze stykało się z lądem — ciągle
odległy o kilka mil. Jim ze zdziwieniem spojrzał w niebo.
— Jak myślisz, która jest godzina? — spytał rycerza.
— Wydaje mi się, że niedługo nadejdzie pryma — odpowiedział Brian. —
Dlaczego pytasz?
— Pryma. . . ? — Jim musiał przerwać, by przypomnieć sobie, że pryma ozna-
cza południe. — Patrz, jak ciemno się robi.
Brian rozejrzał się dokoła, podniósł wzrok ku niebu i ponownie spojrzał na
Jima. Chociaż słońce nadal płynęło po bezchmurnym niebie, od zachodu ciągnęła
dziwna ciemność, która przygasiła barwy nieba i krajobrazu. Brian gwałtownie
spojrzał przed siebie.
— Patrz! — zawołał. — Spójrz tam!
Pokazał ręką, a Jim spojrzał. Przed nimi ciągnęła się grobla, z rzadka w tym
miejscu porośnięta drzewami i kępami krzaków przemieszanymi z wysoką ba-
gienną trawą. Gdzieś tam — nie można było okiem ocenić, jak daleko — trawa
gięła się wzdłuż linii przecinającej groblę i bagna po obu jej stronach. Za tą linią
144
wszystko było lodowato szare niczym pod mroźnym zimowym niebem. — TO
idzie w naszą stronę — rzekł Aragh.
Jim po kilku chwilach obserwowania pochylającej się i ponownie prostującej
trawy stwierdził, że linia — licho wie, co za jedna — powoli pełznie naprzód.
Wyglądało to, jakby ciężka niewidzialna ciecz rozlewała się z wolna wzdłuż gro-
bli, ogarniając stawy i wysepki na bagnach. Jim poczuł, że ciarki mu przechodzą
po grzbiecie.
Jim i rycerze zatrzymali się instynktownie, a Aragh widząc to również stanął.
Potem usiadł i wyszczerzył do nich w uśmiechu kły.
— Popatrzcie w górę ku zachodowi — rzekł. Spojrzeli. Przez chwilę ożyły
w Jimie nadzieje, gdyż wydawało mu się, że widzi smoczy kształt szybujący w ich
stronę czterysta stóp nad groblą. Ale stopniowo zaczął dostrzegać różnice. To nie
był smok ani nic rozmiarów smoka, chociaż wydawało się zbyt wielkie na ptaka.
Wyglądało jak orzeł z rozpostartymi skrzydłami, ale miało dziwnie dużą głowę,
która nadawała stworzeniu sępi wygląd. Jim wpatrywał się w niebo, ale dziwne
ciemności uniemożliwiały mu dojrzenie szczegółów lecącego kształtu. Szybował
wprost ku nim. Kiedy się zbliżył, Jim nagle zaczął dostrzegać rysy tej dziwnej
dużej głowy. Wkrótce ujrzał wyraźnie i oczy na ten widok zaszły mu mgłą. Był
to ogromny, ciemnobrązowy ptak — z wyjątkiem głowy! Miał głowę kobiety; jej
blada twarz wpatrywała się w Briana i Jima, a rozchylone wargi ukazywały ostre
białe zęby.
— Harpia! — rzekł Brian, wolno wciągając powietrze. Zbliżała się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]