[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W Izolatce panowały przynajmniej pozory normalności. Co prawda Yictria i Bartie całowali się w kącie, a kilkoro członków trupy aktorskiej
obściskiwalo się pod ścianami, lecz praktycznie wszyscy mieli na sobie kompletny ubiór.
Gdy pukałem do drzwi pokoju Amy, po części spodziewałem się, że będzie dokładnie taka sama jak pozostali - a po części miałem nadzieję, że
będzie. Nic bardziej mylnego. Stała ubrana przy oknie i wyglądała na zewnątrz.
- Dlaczego oni to robią? Publicznie, dosłownie wszędzie... - wyszeptała, gdy wszedłem do pokoju.
- W końcu mamy teraz Gody.
- To nie jest normalne, ludzie się tak nie zachowują. Oni się nie kochają, tylko parzą.
Wzruszyłem ramionami.
- Oczywiście, że się parzą. O to chodzi. O stworzenie nowego pokolenia.
- Wszyscy jednocześnie dochodzą nagle do wniosku, że mają ochotę na seks?
Przytaknąłem. Może rodzice nigdy nie mówili jej o Godach, ale na pewno była już wystarczająco dojrzała, żeby wiedzieć to i owo. Wszystkie
gatunki zwierząt przechodzą ruję.
Ludzie parzą się tak jak krowy, owce i kozy.
Amy parsknęła.
- Pewnie dodali coś do wody - zaśmiała się słabo, jakby to był dowcip. Przez jej twarz znów przemknął jednak ponury cień. - Ale to nie jest
naturalne - dodała szeptem, chyba głównie do siebie.
Nie odpowiedziałem. W mojej głowie kłębiły się wyobrażenia, jak to będzie, gdy oboje skończymy dwadzieścia lat i nastanie pora naszej rui. Tylko
naszej.
Uświadomiłem sobie, że Amy coś powiedziała. Potrząsnąłem głową, by pozbyć się myśli, które próbowały mną zawładnąć.
- No więc? - spytała.
- No więc co?
- Zjedziemy na dół, żeby zobaczyć moich rodziców?
Wziąłem głęboki wdech i powoli wypuściłem powietrze z płuc.
- Amy, oni nadal są zamrożeni.
- Wiem - odpowiedziała miękkim, opanowanym głosem. - Ale chcę ich zobaczyć. Nie wydaje mi się, żebym potrafda trzymać tam straż, jeśli
najpierw normalnie ich nie zobaczę.
Więc zjechaliśmy na dól.
Zwiatła na poziomie kriogenicznym były pozapalane. Amy pierwsza wysiadła z windy i zaczęła rozglądać się po długich rzędach komór.
Podążyłem za nią cicho, gdy weszła w jedno z przejść. Stukała palcami w drzwiczki, a na końcu rzędu odwróciła się w moją stronę.
- Nawet nie wiem, która to komora - przyznała. Wyglądała na zagubioną.
- Mogę to sprawdzić. - Wyminąłem ją, podchodząc do stołu na końcu przejścia, i podniosłem z blatu plastplej. - Jak się nazywają?
- Maria Martin i Bob... Robert Martin.
Wstukałem ich dane przez klawiaturę dotykową na wyświetlaczu.
- Numery czterdzieści i czterdzieści jeden - powiedziałem. Nawet nie zdążyłem odłożyć plastpleja, a Amy już popędziła wzdłuż rzędu komór,
odliczając pod nosem.
Zatrzymała się przed parą drzwiczek oznaczonych numerami jej rodziców.
- Mam otworzyć? - spytałem.
Skinęła głową, więc zbliżyłem się do niej z wyciągniętą ręką, ale ona złapała mnie za nadgarstek. Stwierdziła, że chce sama, chociaż wcale nie
otwierała. Po prostu stała, wpatrując się w zamknięte drzwiczki.
35
AMY
Chcę ich zobaczyć.
Chcę śledzić wzrokiem zmarszczki uśmiechu przebiegające przez twarz mamy. Chcę otrzeć się gładkim policzkiem o drapiącą brodę taty.
Chcę ich zobaczyć.
Ale nie chcę na nich patrzeć, gdy są zamrożonym mięsem.
36
STARSZY
- Amy?
Oboje z Amy obróciliśmy się na pięcie. Na końcu rzędu komór stał Harley.
- Co tutaj robisz? - spytałem.
Harley podszedł do nas, ziewając.
- Trzymałem straż, tak jak uzgodniliśmy. Oprócz waszej dwójki nikogo tu nie było.
- Dzisiaj ja zostanę - postanowiłem, gnębiony poczuciem winy na widok cieni pod oczami Harleya.
- Gdzie tam, nie zostaniesz. - Wyszczerzył do mnie wesoło zęby. - Nie możesz.
Najstarszy by zauważył. A mnie się tu podoba, jest cicho i mogę w spokoju malować. -
Dobrze znałem Harleya i wiedziałem, że czasami dostaje na jakimś punkcie fioła. Pewnie spędził więcej czasu na patrzeniu w gwiazdy niż na
pilnowaniu zamrożonych.
Pochyliłem się do niego, żeby Amy mnie nie słyszała.
- Ale twoje leki...
Nie chodziło mi wyłącznie o niebieskobiałe stopery, które obaj musieliśmy przyjmować, a oprócz nas wszyscy pacjenci Izolatki. Harley brał dużo
więcej leków z powodu swoich napadów , odkąd...
- Dam sobie radę - uciął. Nie byłem pewien, czy mogę mu wierzyć. Nie chciał jednak rozmawiać o tym w obecności Amy, widziałem to w jego
oczach, gdy na nią patrzył.
- W takim razie chodz z nami - zachęciłem go. - Amy szuka swoich rodziców.
Harley zawahał się - chciał już wracać do gwiazd. Kiedy jednak dostrzegł, że obserwuję go z autentyczną troską w oczach, zmienił zdanie.
- W porządku - rzucił, choć zerknął w stronę korytarza prowadzącego do śluzy. W
pustej czeluści jego oczu było coś, co sprawiło, że zacząłem się o niego martwić, coś w rodzaju chciwej tęsknoty. W podobną obsesję wpadł
poprzednim razem.
- Ja już wszystko widziałam - odezwała się za moimi plecami Amy.
- Jesteś pewna? - zapytałem, a ona przytaknęła.
- Ale... nie chcesz sprawdzić swojego bagażu? - upewniłem się, patrząc na plastplej.
- Bagażu?
- Tego, który spakowałaś przed zamrożeniem. Tu jest napisane, że wszyscy mieliście bagaż.
Serce mi waliło, kiedy razem z Harleyem szłam za Starszym wzdłuż rzędu niedużych drzwiczek aż do ściany, pod którą stały jedna obok drugiej
metalowe szafki.
Niczego nie pakowałam na tę podróż. Ani mama, ani tato nie mówili mi, że mogę coś z sobą zabrać.
Starszy otworzył szafkę. W środku znajdowało się dziesięć kufrów, każdy wielkości sporej walizki.
- Proszę bardzo - powiedział, wyciągając trzy z nich.
Harley i Starszy stali mi nad głową, gdy zwolniłam zatrzask pierwszego kufra. Wieko odskoczyło z trzaskiem pękających plomb próżniowych.
Ten kufer należał do mamy - gdy tylko go otworzyłam, uderzył mnie zapach jej perfum. Z zamkniętymi oczami wciągnęłam go głęboko w nozdrza,
przypominając sobie, że tak samo pachniały jej ubrania, gdy się w nie przebierałam tak wiele lat temu. Wzięłam kolejny oddech i nagle dotarło do
mnie, że czuję wyłącznie gorzki gaz konserwujący, którym musieli wypełnić wnętrze kufra, a woń perfum jest tylko wspomnieniem.
Podniosłam przezroczysty woreczek konserwujący, w którym znajdowały się zdjęcia.
- Co to jest? - spytał Harley.
- Ocean.
Zagapił się na niego z rozdziawionymi ustami.
- A to? - zapytał Starszy.
37
AM
- Tu byłam z rodziną nad Wielkim Kanionem.
Starszy chwycił zdjęcie. Przesunął palcem po korycie wyżłobionym w kamieniu przez rzekę Kolorado. Na jego twarzy malował się sceptycyzm,
jakby nie dowierzał, że kanion za mną i za moimi rodzicami jest prawdziwy.
- To jest sama woda? - zdziwił się Harley, wskazując zdjęcie, na którym jako siedmiolatka budowałam z piasku zamek na plaży.
Roześmiałam się.
- Sama woda! Jest słona, ohydna, ale fale piętrzą się i opadają, dopływają do brzegu i odpływają. Razem z tatą skakaliśmy przez fale,
sprawdzaliśmy, jak daleko uda nam się odpłynąć, a potem wracaliśmy na ich grzbietach na brzeg.
- Sama woda - wymamrotał Harley. - Sama woda.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]